Architektura bólu
Matrioszka.
Marta Dzido. Wydawnictwo Relacja, Warszawa, 2022. 136
stron
Przeczytacie
to szybko i sprawnie. Tylko, uwaga (!), pośpiech oznacza utratę
tchu. Blizny, szramy, tatuaże – to zostaje po tej lekturze.
Ślady,
rdza, popiół. Nie da się zapomnieć tego krzyku. Tego skowytu.
Tego żalu.
Kobieca
strona medalu? Nie! Raczej cienie poniżenia, odrzucenia, wytrącenia.
Podzielona na sekwencje opowieść jest monosylabiczna. Jest
krzykiem, sykiem. Jest gorzką zabawą. Formą użalania się
uzasadnionego i w pełni zrozumiałego.
„Matrioszka”
to
nie tylko książka dla alkoholików, istot z DDA. „Matrioszka”
to manifest kobiety targanej wątpliwościami i pragnącej, za
wszelką cenę, być inną niż pokolenia matek, babek, prababek –
zdradzanych, oszukiwanych, na skraju załamania nerwowego z bagażem
wypaczonych błędów.
Książka
jak huragan. Książka nie książka. Chorał. Psalm. Jednakże nie
bóg jest adresatem pieśni. To człowiek, to „drugi”, to „Inny”
ma usłyszeć i zrozumieć.
Poszarpana
uwertura niezrozumienia i nieporozumień. Libretto trzech kobiet
pokonanych, ale jednocześnie niezwyciężonych. Roland był Kobietą,
bo „Matrioszka” to „Pieśń o Rolandzie”, Epos o walce, o
wojnie codzienności.
Tak,
ten tekst jest bardzo… pierwotny.
Marta
Dzido
w najprostszy z możliwych sposobów drukuje
tekst, który ma swoje lata, ale nie jest przeterminowany. Jest
aktualny, jak aktualne jest codzienne mordowanie się z pijakami, z
ułomnymi miłościami i prośbami o uważność.
Żyć
bez oceniania, mówić tylko o tym, co się czuje. Jak się odczuwa.
Do czego kto się poczuwa…
„Matrioszka”
to gorzka pigułka. Okraszona „wygłupami”, zapożyczeniami,
cudzysłowami. A to dlatego, że ból czasami trzeba obśmiać.
Zlekceważyć go. Wtedy jest szansa, że ktoś zwróci uwagę. Że
ktoś zauważy…
To
druga, czytana w krótkim odstępie czasu, książka Marty Dzido. O
ile w „Sezonie na truskawki” był ogromem
seksualności, to w „Matrioszce” jest ocean wódy, cierpienia,
rozszczepienia, odrzucenia. Znowu jest prawdziwie i „z brzytwą na
poziomki”.
Powikłane
więzi, rozpasane chlanie, skrywana, ale i wylewająca się na
wierzch rozpacz. Marta Dzido znowu krzyczy!
Na
odlew, do spodu, w specyficzny, acz ujmujący i przejmujący,
sposób.
Tekst
„Matrioszki” jest znany publiczności od niemal dziesięciu lat.
Jeszcze jakiś czas temu „stał” jako darmowy link. Prezent od
krakowskiej ha! art. Teraz wydany na papierze daje, nadal, po
garach, po wątrobie.
Matka,
córka, babka – to bohaterki nieoczywiste, ale występujące w tej
narracji. Jednak to nie jest jedynie głos międzypokoleniowy. To
jest refleksja, stara jak świat; te same błędy, to samo
cierpienie, tacy sami faceci.
Uproszczenie?
Spłaszczenie? Obawiam się, że jednak nie. „Zapisany w gwiazdach”
ból to samospełniający się urobek życia kobiet, które zostały
wykorzystane i źle „poprowadzone”.
Tekst
Marty Dzido jest porwany. Widać w nim pewną niedojrzałość. A
jednak ma on brzmienie prawdziwe, aktualne.
Pisarka
nie dochodzi do nachalnych wniosków. One – podczas czytania –
nasuwają się same. Jest warkot słów, Trajkotanie, ujadanie. To
wszystko okraszone ironią, żartem, cynizmem. To wszystko to ballada
o stracie.
Niby
głos dziecka, a jakby mówiła staruszka. Niby ujadanie wilczycy, a
jakby płakał, płaczem ostatnim, kundel z przetrąconym
karkiem.
Krzywdzące
stereotypy? Nie! Prawdziwe, źródlane, lustrzane rozpisy,
opisy, wypisy.
Marta
Dzido pisze (za bardzo) zrozumiale. Jej gęstość przekazu –
momentami – unieważnia refleksje. Bo pisarka (metodycznie)
zamienia tekst w żart, w igraszkę. Ale to
gorzka pigułka. To zmyłka, pomyłka.
Trójząb,
który powstał z głosów. Głosów wielu pokoleń kobiet, które
wciąż są „w drodze”, na rozstaju, na zakręcie.
Żeby
pisać – autorka ulatuje do dzieciństwa. Potem lewituje po czasach
pośrednich, minionych, Ale to nadal jest teraźniejsze. To nadal
jest: Tu i Teraz.
Miłosne
kłótnie, picie na tzw. inteligenta (żaden ze mnie moczymorda;
jestem koneserem). Zawody, powody, rozwody. Nowe miesza się ze
starym. Niby czas leci, a tak naprawdę stagnacja, rezygnacja,
okupacja…
Różnice
losów poszczególnych bohaterek są niewielkie. To magma. To
maligna. To naczynia połączone.
Marta
Dzido tym tekstem przypomina (odkrywa?!) zapomniane możliwości
literatury. Że to studnia bez dnia. W prozie, w poezji, w dramacie
można rozpisywać się na sto milionów sposobów. Ważne, by
wiedzieć, co (i jak) ma
się do powiedzenia.
Marta
Dzido wie!
Kształtowanie
się wartości (od dzieciństwa do dorosłości) jest obarczone tu
grzechem pierworodnym. Pierwszego kieliszka, pierwszej złej miłości,
pojedynczych kompromisów, wyrazistych razów, które bohaterki
„Matrioszki” dostają od życia, ale które też same sobie
zadają.
Osobowości,
które nakreśliła pisarka, to nie księżna Diana i Kamila. Jedna
wielbiona przez tłumy, druga walcząca o atencję pojedynczą,
osobną.
Osobowości,
które nakreśliła Marta Dzido, to „my”. Codzienne kobiety,
powszedni mężczyźni. I dlatego ta proza – mimo że obarczona
naiwnością – jest tak przekonująca.
Bohaterki
udręczone lękiem, mężczyźni zawodni, jak zwykle…
Obłąkanie
prozaiczności życia.
Polecam
„Matrioszkę” nie dlatego, że jest to fabuła wybitna. Nie jest
taką. Ale jest
mądrym, rozpaczliwym głosem. Trzeba go posłuchać,
wysłuchać.
Matrioszka
– baba w babie – historia w historii...
7,5/10