Bez dystansu


 

Tropy, Czesław Markiewicz. Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń2020. 71 stron

Tylko fotografii brak. Tylko pożółkłych kopert, znaczków wytartych, rozlanych plam atramentu.

Tylko wódki. Tylko deszczu. Tylko głuchych telefonów. Kroków listonosza na schodach.

Tropy” Czesława Markiewicza są sentymentalne. Są – niestety – zbyt czytelne.

Najlepszy wiersz z tego zestawu to „podróż pretensjonalna”. Właśnie obchodzimy stulecie urodzin Tadeusza Różewicza. Ostatnio siedziałem trochę „z nim, przy nim”. Studiowałem (który raz?) tom „Matka odchodzi”. Czynię to nie tylko z powinności świętowania. Szukam „tropów” ukrytych przez Pana Tadeusza. I nagle odnalazłem je także w pisaniu Markiewicza. Już sam wstęp:

matka siedzi na dworcu. bez biletu

donikąd. Kiedy odjeżdżam bywam

synem (...)”

jest tożsamy z wariacjami Różewicza na temat jego strategii rozliczania się z bycia synem.

Ale, stop! Jeśli będę zajmował się wielkim poetą, zapomnę o tym mniejszym. A to jego książkę dostałem.

U Markiewicza nie tylko są utyskiwania do matki. Jest i ojciec, a jakże. Ale zanim jego tu przywitamy, zwrócę uwagę na wiersz ‘powrót do domu”.

gdy zabrałeś mi matkę przestałem dawać ci

lajki. jest nieżywa wbrew mojej woli., jak woda

święcona. nie gasi pragnienia nie zmienia w wino

nie umywa rąk. w zgodzie z twoją wolą uświęcona - (...)”

A zatem mamy rodzinę w komplecie. Matka, ojciec, Bóg. Piękne, tylko niestety przewidywalne. Nie ma tutaj zaskoczenia. Jest pokaz siły autora. Wie jak kręcić piruety, tylko że wartość artystyczna takiego pokazu nie pozwala na nic więcej, niż pojedyncze oklaski. Technicznie doskonale, ale...

Podobnie jest w wierszu, gdzie podmiotem lirycznym stara się być ojciec.

„kto pierwszy ten lepszy” to zabawa wspomnieniami, napomnieniami, tylko zamiast ojca ubrać, autor jeszcze mocniej, silniej go obnaża. Robi krzywdę jemu, sobie, poezji.

Może to dlatego, że jednak matka ma być górą? Ona jest ważniejsza, piękniejsza (nawet wtedy, gdy ma włosy w uszach). To zmaganie, to niezdecydowanie poety widać, czuć przez cały tom.

To wina metryki” - pomyślałem o Czesławie. Pomyślałem o sobie. Takie dopadały mnie refleksje po drugim czytaniu „Tropów”. Ale potem uznałem, że ulegam stereotypom, że grzęznę w bagnie szablonów. Przecież i młokos mógłby napisać:

otwieranie drzwi tak zwanego domu rodzinnego jest

jak zamykanie brzydkich słów na klucz. (...)”.

A jednak perspektywa jest inna. Inna przestrzeń. Inna – zupełnie inna odległość. Do tych drzwi, do tego klucza, do wulgaryzmów. W młodzieńcu jest żar-zapał-upór, w mężczyźnie po pięćdziesiątce powinien być dystans. Mogłaby być nawet rozwaga. Chyba, że mamy do czynienia – co u poetów częste – z dorosłym chłopcem. Piotrusiem Panem albo Holdenem Caulfieldem.

W tym momencie zatrzepotał mi wiersz Jerzego Jarniewicza - „Mój pierwszy wywiad z Kaliną Jędrusik”. Dla potrzeby tekstu wykorzystam fragment:

Dlatego trzymam się tych kilku nieświętych
świętych imion, do których dzwoniłem
ze stacjonarnego, żeby się umówić na
minioną przyszłość.”

Otóż u Jarniewicza wyczuwam dystans (cynizm), u Markiewicza – patos, który jest dla wielu wierszy uciążliwy. Przygniata i czasami dobre wiersze zamienia jedynie w cytaty do memów.

We wrześniu 2019 roku, o innej książce Czesława Markiewicza (Wierszeje –Dom Literatury w Łodzi, Łódź/ Zielona Góra 2018), pisałem m. in tak:

Dawno nie sprawiało mi takiej satysfakcji czytanie poezji, która nie jest zlepkiem najczęstszych poetyckich wołaczy: Samotność, Miłość, Nadzieja, Cierpienie, Śmierć. Nawet jeśli Markiewicz zahacza o takie rejestry, to czyni to niczym literacki dżentelmen. Widać, jaką radość czerpie z tego pisania. A czytelnika to cieszy, bo nie ma w tym tomie niedoróbek, amatorszczyzny i młodzieńczych aktów strzelistych.”

I nie ukrywam, że przywołuje ten fragment z pewnym żalem. Bo wtedy tak było, teraz tak nie jest. Bo niby poeta nadal czerpię radość z pisania – ale jest tak bardzo zapatrzony w siebie (o tym wtedy też wspominałem), że gubi rzeczy istotne. Brakuje w tym pokory. A co to – do diabła – jest pokora w poezji? Długo by pisać, ale w skrócie rzecz ujmę tak: Nie może być tak, że wszystko jest opowiedziane, wszystko dopełnione, nie ma miejsca na oddech, na szklankę wody, butelkę wódki. Autor „Tropów” chce i jest tak bezpośredni, że niemal mamy do czynienia z prozą.

O, tak! Taki był zamiar? Nie sądzę…

Książka leży u mnie od 1 października i jak pies do jeża do niej podchodziłem. Bo może za bardzo mnie boli? Utożsamiam się z nią? Nie, nie dawało mi spokoju – po dwóch pogłębionych wieczorach – co autor - tym tomikiem - chciał „przegadać”, co chciał „przerobić”? I moje „najeżenie” wynikało z tego, że wpadałem na same banały. Nic nieoczywistego, nic zaskakującego. Ale po czwartym czytaniu zacząłem „merdać ogonem do jeża”. W „Tropach” jest ukryta nie tylko „nierozliczona” przeszłość autora, ale jest również wyznanie. I to wyznanie cudowne, jasne, szczere. Autor poniekąd przyznaje się do niemocy twórczej. Nie tylko wtedy gdy pisze „języka używam do smakowania”, ale także również w słowach „spojrzenie buddy. może to ja w nim jestem. jestem obrysem wszechświata. patrzący nie istnieję. patrząc na mistrza patroszę siebie - (...)”.

Tropy” już od tytułu zapowiadają wędrówkę. Lubię zwiedzać, odwiedzać, chodzić, a nawet (kiedyś) biegać. Tym razem jestem wytrącony. Liczyłem, że odkryję światy niemożliwe, a nawiedziłem tradycyjne muzeum z dewocjonaliami. Szkoda. Dobrze, że nie musiałem płacić za bilet wstępu. Już to wszystko widziałem, czytałem. Niby inaczej, a jednak zbyt usilnie tak samo.

5/10

popularne