To nie jest podręcznik


 

Burzliwe czasy, Mario Vargas Llosa. Przełożyła: Marzena Chrobak. Wydawnictwo Znak, Kraków 2020. 400 stron.


Trafiła do mnie kilka miesięcy temu i jakoś zebrać się nie mogłem. Bo niby Llosa to wielki pisarz, ale także wielcy piszą czasami gnioty. Jego sztandarowe Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, „Święto Kozła” czy „Rozmowy w <Katedrze>” to kawał dobrej literatury. Ale czy np. „Marzenia Celta” czy „Dzielnica występku” zwala z nóg? No, nie! Nie mnie.


Llosa to człowiek, o którym wciąż można pisać, czytać, rozmawiać z werwą, i tylko – zdaje się – że ta debata trwa od dziesięcioleci i ciągłe achy i ochy mnie nudzą. Litania: dziennikarz, polityk, społecznik, obrońca słowa i … pisarz, etc.. Mnie w tym człowieku przede wszystkim przekonuje jego upór.

Gdy przeczytałem „Pochwałę macochy”, miałem moment buntu. Rwałem włosy z głowy – jak można używać tak prostackich kalek, a postaci budować niczym młodzian, który dorwał się dopiero do pióra. Ale minęło mi. Po kilku latach książkę przeczytałem ponownie i wtedy właśnie odkryłem i doceniłem upór peruwiańskiego Mistrza.

To nie on się mylił, tylko ja.

Teraz chcę się ustrzec ówczesnego błędu. Do „Burzliwych czasów” wracam z umiarem, ale okazało się, że się nie myliłem. W tym człowieku nadal tkwi nieustępliwość. A sposobem, z jaką prowadzi narrację, kupuje czytelnika. Bo niby to takie łatwe pisanie – prawie jakby dopadł mnie Carols Ruiz Zafon – a z drugiej strony świadomość, że się mylę, bo bohaterowie „Burzliwych czasów” istnieli - byli z kości i krwi, zmienia niemal wszystko.

Intryga opiera się na szaleństwach i wątpliwych karierach kacyków, tyranów i (nie)zwykłych obywateli Ameryki Południowej. To oni tworzyli historie tego kontynentu. Uwikłani – głównie finansowo, co jest równoznaczne z poddaństwem politycznym – od wpływów Waszyngtonu i Moskwy.

Mnie najbardziej uwiódł – bo po lekturze powieści – sporo o nim poczytałem: Johnny Abbes García. Był szefem rządowego biura wywiadu - Servicio de Inteligencia Militar - podczas dyktatury Rafaela Trujillo na Dominikanie. Pod koniec Trzeciej Republiki rządził pod rządami Trujillo, a później służył dynastii Duvalier na Haiti. W „Burzliwych czasach” to postać rewelacyjnie ukazana. Ten potwór w ludzkiej skórze, na karatach książki okazuje się sympatycznym skurwielem, któremu nawet przez pewien czas dopingujemy. A, gdy upada, to mu współczujemy. A wszystko to zasługa – oczywiście – kunsztu Llosy.

Kolejna tragiczna postać to były prezydent Gwatemali Carlos Castillo Armas. Tego akurat osobnika nie można polubić nawet przez jedną stronę powieści i gdyby nie znajomość historii, to byłbym oburzony, że ten nieudacznik obalał innych, by samemu objąć stery władzy. Byłem nawet pewien, że Llosa, wymyślił tego gościa na potrzeby książki, ale – niestety – okazało się, że ten potwór istniał naprawdę.

Mógłbym przywoływać kolejnych niefikcyjnych polityków, którzy panoszą się na stronach powieści, ale są ważniejsze postaci. To kobiety, oczywiście. Llosa i brak pań? Przecież to się nie godzi, to nie uchodzi!

Co ważne – pisarz – nie popełnił podręcznika. Napisał niezłą opowieść, która ma swoje oparcie w historii. A przeszłości (a pewnie i przyszłości) nie ma bez kobiet.

Kiedy Llosa – w 2010 roku zgarnął – Nagrodę Nobla – najczęściej pisano, że wreszcie nagrodzono „tego wielbiciela płci pięknej”. Tak jakby to była dominanta jego twórczości. A przecież jest nią własna biografia. To od niej nie potrafi się uwolnić. To życiorys jest jego krzywym zwierciadłem, a relacje międzyludzkie są dopełnieniem tego zmagania. Oczywiście „Szelmostwa” to głównie historia zadziornej femme fatale, ale droga bohatera wiedzie przez Limę, Meksyk, Madryt czy Paryż. Czy to nie są miasta nawiedzane przez pisarza? No są.

On z uporem – także w „Burzliwych czasach” pisze o sobie i od siebie.

Niektórzy pewnie przywołując „Jesień patriarchy” Gabriela Garcia Marqueza powiedzą, że iberyjscy pisarze od lat są odtwórczy – wciąż to samo, a wydawcy mając takie nazwiska jak Llosa, Marquez, Borges, Paz sprzedadzą wszystko na pniu. Błąd. Każdy z wymienionych (nawet Borges) napisał coś miałkiego. To my – czytelnicy – decydujemy jak się do tego mamy, jak to pochłaniamy, trawimy, relacjonujemy, przeżywamy. Wyrobiony odbiorca jest odporny na chwyty marketingowe oficyn.

Burzliwe czasy” zasługują na lekturę, ale także na zgłębienie innych źródeł – z tym jak to było naprawdę. Czy kilku speców od marketingu wmówiło tępym politykom, że komunizm zagraża Ameryce Południowej? Czy reformy rolne były przemyślane i wprowadzane we właściwym czasie?

Llosa w tej książce nie jest przewodnikiem, nawet obserwatorem. On opowiada swoją – po części zmyśloną jednak – historię. Nie oczekujemy od pisarza prawdy, oczekujemy tylko dobrej opowieści. A taką „Burzliwe czasy” są.


7,5/10

popularne