Rejwach


 


Liczby ostatnie, Jarosław Maślanek. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021. Seria: Polska Proza Współczesna.

(…) po „Zet” trafiali tu początkowo nielegale, których chciano się pozbyć pod wpływem protestów przeciw „zabieraniu” przez ich miejsc pracy. Tam, skąd przyjechali, nikt ich nie chciał. Utknęli u nas i trzeba było z nimi coś zrobić. Wybrano do tego celu największe w kraju centrum logistyczne, kilkoma decyzjami administracyjnymi doprowadzono zarządzający nim fundusz na skraj bankructwa, a kompleks upaństwowiono. Pozbyto się ostatnich najemców i przebudowano całość. Z czasem kryteria, według których stawało się nielegalem, były coraz mniej jasne, a liczba mieszkańców rosła. (…)” (strona 241)

Dawno nie czytałem tak aktualnej powieści. Tak przesiąkniętej „teraz i tu”. I gdyby nie zakończenie, które serwuje nam Jarosław Maślanek, uznałbym ją za wydarzenie roku. Nie tylko w Polsce. Bo ta książka nie jest tylko „nasza”.

Autor przyzwyczaił mnie do swojego stylu. Że zdania nie muszą być jak z karabinu, by raziły. Zatem nie mamy krótkich fraz. Mamy rozlany obraz globalnego zagubienia. Pisarz malarsko posługuje się opisami, które niczym futurystyczny lanszaft, nie zawsze przerażają, ale zawsze pobudzają wyobraźnię. Są takie momenty – zwłaszcza śmierci ojca głównego bohatera, – że zapach zgnilizny czuć. To nie jest majestatyczny zgon, to nawet nie jest umieranie, to jest gnicie ciała, czasu i przestrzeni.

Opowieść zaczyna się niewinnie. Od wyliczanki, od liczebinków. Skojarzył mi się samotnik z „Prawieku” Olgi Tokarczuk. Potem pomyślałem o jednym z seryjnych morderców („Poczwórnym”) z Dextera. (Zawsze, gdy czytam dopadają mnie przedziwne synonimy). Potem frywolna opowieść dzieci z wakacji, jak w „Zabić drozda”. I tak dalej, dalej…. Mnóstwo chwilowych „dopasowań”. Gdy już wydawało mi się, że jestem na tropie, to autor mylił… po/szlaki.

Jednak muszę napisać o dwóch książkach, które są w symbiozie z „Liczbami ostatnimi”. Bardzo mroczy klimat samotności i upadku człowieka odnajduję tutaj i w „Drodze”. Tam wprawdziwe mamy więcej (sic!) czułości, nadziei i poszukiwań, ale Cormac McCarthy używa identycznej apokaliptycznej gry. Kolory, przedmioty, rośliny (tutaj w niewielkim stopniu), woda, błoto, śnieg. Tak, „Droga” to dobra, mocna proza. Tak, „Liczby ostatnie” to niemal bliźniacze dzieło.

Jednak „Instytut” Jakuba Żulczyka nie jest wybitnym osiągnięciem, a - w zakończeniu powieści Maślanka - niestety odnajduję podobny styl. Styl, w którym wszystko musi być nazwane, dopowiedziane, rozdrapane.

Gdyby „Liczby ostatnie” skończyły się na linczu strażników, to czy nie byłoby lepiej? Korzystniej dla powieści na pewno. Tak jak czytałem książkę, niemal z zapartym tchem do wspomnianego fragmentu, tak później tylko psioczyłem. Chociaż nie! Znużenie dopadło mnie, gdy bohater oniryczny świat myli z rzeczywistym w pustych halach, wśród „Łysych”. Oczywiście, że taka plątanina narracji występuje już wcześniej, ale wtedy była sposobem na opowieść, potem tylko chwytem na wypełniania pustych stron…

Nie lubię „nadpisywania”, a ta książka jest NADPISANA.

Lubię, co tam lubię?! Uwielbiam, gdy autor, którego twórczość znam, przestaje być hermetyczny. Bo jeśli w poprzednich książkach Maślanek pisał o samotności, o brzydocie, a nawet o deszczu, to wydawało się, że jego pisanie jest oderwane od rzeczywistości. Że niby „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”, ale jakoś to wszystko było takie sentymentalne, zbyt poetyckie. Zbyt pisane „zza biurka”.

Teraz autor wyszedł do ludzi. Nie jest mentorem, któremu na drugie imię Melancholia. „Liczby ostatnie” to przerażający obraz świata (Polski). To wizja, która stoi tuż za progiem. A jednak w tym smutku widać pisarską dorosłość. Co z tego, że narratorem jest outsider (nic nowego u Maślanka)? Ważny jest dowód, jaki przeprowadza pisarz. Wszyscy jesteśmy podobni. Nawet, jeśli na chwilę przybieramy inne maski. Popiół i diament? Nie, tylko popiół. Zewsząd zgliszcza. Zewsząd przegrana.

Paskudny finał finałów to konsekwencja naszego stylu. Stylu zaniechania. Stylu pogardy, obłudy, kłamstwa, zawiści. Stylu „braku stylu”. Żyjemy na zasadzie lekceważenia prawd. Tych o ludzkiej podłości, o ludzkiej bierności i ludzkiej głupocie. O nauce. O historii.

Slogany? Tak wszystko można zamienić w hasła. I na „tym” się oprzeć. Jarosław Maślanek perfidnie, lecz umiejętnie pokazuje #nam wszystkim, że #nie mamy programu na życie we wspólnocie. Jednostka została zmiażdżona przez #buldożery wykluczenia.

(…) czułem się w nim odpowiednio nieważny.” (strona 126).

Tak. X jest nieważny, odtrącony, zapomniany. Natomiast pan Y walczy – wraz z armią nowoczesnych alchemików i znachorów – nad wynalezieniem „myku” na nieśmiertelność. Y ma władzę, zatem niszczy. Zatem rujnuje. Więc doprowadza do upadku siebie, IKSA i tłum „ZETÓW”. XYZ. Powtarzalność historii. Piekła na Ziemi.

W tym pisaniu jest też eklektyzm, który – o dziwo – jest spoiwem całości, nawet zakończenia, przeciwko któremu się burzę. Może stąd, podczas czytania, taka mnogość wspomnień we mnie. Nie tylko literackich. Także, tych z wydarzeń historycznych. Także, tych, których jestem obecnie świadkiem. I całość brzmi jak jazzowy standard w szalonej improwizacji (Thelonious Monk), który z czasem zamienia się w huragan z elementami rapu, hip-hopu (Grammatik), muzyki poważnej i chórów istot nie z tego wymiaru.

Na stronie 191 jest scena niczym wyrwana z „Malowanego Ptaka” Jerzego Kosińskiego. Ludzka scena zbydlęcenia. Nie inaczej jest kilka stron dalej. Litania pytań-oskarżeń wobec „Obcego” przytłacza. Te kadry na długo zapadają w podświadomość. Stają się oskarżycielskimi snami wobec człowieczeństwa. Tylko, że ja nie przepadam za uniwersalizmem, bo on wiele upraszcza, wręcz wypłaszcza. Oskarżonym nie może być każdy, kto posiadł cechy potwora. Ten ktoś ma imię, nazwisko. Rzeczy należy nazywać wprost i dokładnie. Nie bać się wskazać palcem nie tylko ofiarę, ale i kata. I pośrednio autorowi się to udaje. Popełnia grzechy symetrystów, ale któż ich nie popełnia? W KAŻDYM przecież tli się nadzieja na opamiętanie „nieopamiętanych” polityków, naukowców, biznesmenów, dziennikarzy, wojskowych, etc.

Nadzieja głupie dzieci ma?! Bo jeśli prawdą, nie tylko literacką są słowa, które zacytuję poniżej, to, co wówczas?

Gdy jesteś pozbawiony prywatności, kiedy oni, kimkolwiek są (a mogą być każdym), wiedzą o tobie wszystko, może nie odczytują myśli, jednak wystarczy, by się w cokolwiek oblekły, zaczynają je obserwować – nie masz wyjścia i się tej prywatności pozbywasz. Przystajesz na to, że takiej jakości w twoim życiu nie będzie. Żyjesz obnażony, respektując ogóle zasady, które przyswoiłeś sobie w ciągu kilkunastu, kilkudziesięciu lat, nie przekraczasz ich, nie łamiesz, i masz spokój. (…)” (strona 62).

Spokojnie polecam wam „Liczby ostatnie”.

8/10

popularne