Tak to bywa z mieszczaństwem
Niech żyje śmierć!, Hubert Klimko – Dobrzaniecki. Noir sur Blanc, Warszawa 2021.
Nie przeczytałem (nadal) wszystkiego. „Dżender domowy i inne historie”, „Preparator”, „Bornholm, Bornholm”, „Złodzieje bzu”, „Samotność” – te książki Huberta Klimko – Dobrzanieckiego mam za sobą.
I podobnie jak przed laty rosło moje uwielbienie dla twórczości Tadeusza Konwickiego, tak dzieje się (powoli) z pisaniem autora mojego pokolenia. Bo metrykalnie dzielą nas tylko cztery lata. A może dzielą nas lata świetlne? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Pisarz w Wiedniu, ja pod Wrocławiem.
Ale mamy też hiszpański wątek. Kiedyś trochę pomieszkiwałem w Granadzie, ale nigdy nie miałem takich ciągot jak Hans vel Ernesto, jeden z bohaterów opowieści.
„Niech żyje śmierć” - te słowa były dewizą Legión Extranjera Español, czyli Hiszpańskiej Legi Cudzoziemskiej. Autorem sloganu jest generał José Millán Astray. To po nim Legię przejął Francisco Franco.
Wspominam o tym nie tylko z kronikarskiego obowiązku. Dla bohaterów książki Klimko – Dobrzanieckiego ten zaśpiew naprawdę jest ważny. To klamra całości. Jak w klasycznej narracji. Zaczynamy i kończymy podobnie, wykorzystując leitmotiv.
Ale te senne marzenia Ernesto nie są kanwą opowieści. To obraz na niby. Prawdziwy jest Wiedeń. Losy ludzi potykających się tam o własne słabości i wyobrażenia. Ale przede wszystkim ta proza jest portretem współczesnego mieszczaństwa. Paralela Dulszczyzny.
Jest kpina, jest dystans, jest śmiech przez łzy. Cztery rozdziały z życia ojca, syna, żony i pewnego cwaniaczka, który został opiekunem osób starszych. Przenikają się te narracje, uzupełniają. Mają literacki, życiowy klej.
Jest historia, która gdzieś w dalekiej głębi wspomnień mojego czytania, przywołała dwie książki, które niegdyś czytałem. Nie jest to prosta przekładnia, ale we mnie jednak rezonują.
Otóż podobny luz, ale i roztropność odnajdywałem w „Najlepsze, co może przydarzyć się rogalikowi” (Pablo Tusset, Amber 2004) i w „Komórce” (Ingo Schulze, W.A.B. 2009). Pierwsze skojarzenie wynika pewnie z opowieści o Misterze Botanicalu, który pojawia się niby przypadkiem w trzeciej części „Niech żyje śmierć!”, by potem zdominować finał książki. Natomiast „Komórka”, nie tylko, że w oryginale niemieckojęzyczna, to oddająca duchem tych wszystkich imigrantów, pracowników z Europy Wschodniej, którzy przeplatają niemal wszystkie strony książki Huberta Klimko – Dobrzanieckiego.
W obu przywołanych książkach, jest też to co silne tutaj: antysemityzm, marzenia, uprzedzenia, hipokryzja. Mnożenie i wymienianie tych cech jednak może nas zaprowadzić do refleksji, że takie pisanie to nic nowego, odkrywczego. A jednak – nie tylko ze względu na słabość do autora – przyznaję, że jest w tej opowieści magnez. Przyciąganie, które przywodzi na myśl własne niepowodzenia, niezrealizowane marzenia, wybierany konformizm. Może w tym pisaniu, nie tylko ja, odnajdujemy samych siebie. A pozór dystansu, który zachowuje autor, jest tylko zabiegiem literackim, że niby on jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.
„We wszystkim, synu, potrzebny jest umiar” - mówi ojciec Ernesta, gdy przekonuje go, że odwiedzanie domów publicznych, nie jest wcale najgorszym rozwiązaniem. A na pewno lepszym, niż kopulowanie z trąbką. Tylko, czy tego umiaru w tej opowieści czasami nie brakuje? Czy pisarz, kpiąc, może zdystansować się zupełnie od obrazu, który kreśli. Tak, pisarz może wszystko. Ale czytelnik, może też oczekiwać rozwiązań niestandardowych. A tego tutaj zabrakło. I to nie oznacza, że to błąd.
Hubert Klimko – Dobrzaniecki zaczyna książkę od absurdu, by potem podążać przez świat realizmu, komizmu i zwyczajnej ludzkiej głupoty. Groteska niemal podręcznikowa.
Śmiałość, z jaką autor podąża przez opowieść powstaje (takie odnosi się wrażenie), jakby od niechcenia. Albo jakby całość obserwował z punktu widzenia wiedeńskiego terapeuty (sic!), do którego kolejno przychodzą bohaterowie, by poskarżyć się na trud i znój bycia mieszczuchem.
W tym wszystkim jest jeszcze bazar wielokulturowości. Wynika on nie tylko z pozycji zdarzeń, ale także z momentu, w którym powstaje książka. Tak jak wspomniana „Komórka” Schulze i jedno z opowiadań o „świętych obrazkach”, tak tutaj mamy Polki, Serbki, Słowenki. Mamy Czechów, Węgrów i Turków. Odbijają się w krzywych zwierciadłach narratorów, albo są niemym (ale nie głuchym) obrazem obecnej Europy. Kontynentu ze swoją tragiczną historią, w której mieszczaństwo zawsze wybierało wygodnictwo i dwulicowość.
Z jednej strony można zarzucić pisarzowi, że moralnie ma gdzieś, czy bohaterowie są dobrymi czy kiepskimi ludźmi. Ale czy „Niech żyje śmierć!” jest moralitetem? Jeśli za takowy uznać książkę, to tylko w akademickiej dyspucie o funkcji groteski w literaturze.
Hubert Klimko – Dobrzaniecki, podobnie zresztą jak Tadeusz Konwicki, zostawia czytelnikowi szerokie pole interpretacji. Można wybierać do woli. Skupiając się na jednym elemencie, albo podążać za całością. I postawić na końcu wykrzyknik lub wielokropek w oczekiwaniu na kolejną opowieść. Bo „Potrzebny jest ktoś niby obecny, a niby nieobecny. Ktoś komu można się wyżalić, a zarazem ktoś, kto ten żal przyjmie, nie oceniając win.” (strona 95)
7,5/10