Powracam, by pojąć


 

Los utracony, Imre Kertesz. Przełożyła Krystyna Pisarska. W.A.B. Warszawa 2003, 269 stron 

 

Powracam, żeby pojąć, zrozumieć, ogarnąć. Przypomnieć, by nie zapominać. „Los utracony”, czytany kiedyś w biegu, w pociągu, w podróży zawsze zasługiwał na inną pozycję mojego umysłu.

Przed laty miałem skojarzenie, może wątpliwe, ale jednak, że dostrzegam symbiozę pisarstwa Imre Kertesza i Philipa Rotha. To porównanie utkwiło mi w pamięci, niczym dziecinne wspomnienie. Byłem pewien, że znajduję argumenty, by dorobek obu panów nie tylko porównać, ale i zrównać. Może w mojej biednej głowie zadziało się za dużo, bo uległem tej myśli, także teraz gdy znowu sięgnąłem o Los utracony.

Bo niby opowieść młodzieńca, bo może beztroska pierwszych stron, bo pochodzenie, bo wyparcie, bo lekceważenie. Ale jednak gdzie np. Kompleks Portnoya a opowieść o umieraniu w obozie koncentracyjnym? No, gdzie?

A jednak! Tak jak w Kompleksie bohater nie radzi sobie – delikatnie mówiąc – z byciem Żydem, tak i w Losie – młody chłopiec (oczywiście już doświadczony przez piekło) nienawidzi być Węgrem.

Jeden na swojej drodze spotyka terapeutę i całą narrację toczymy tak naprawdę z pozycji kozetki. To świadomy wybór. Drugiemu napatacza się dziennikarz, który szuka sensacji w cierpieniu. Tylko zamiast relacji mamy wyrzuconą (białą?) kartkę z adresem pismaka.

Moje skojarzenie – ciągnąc – opierałem (przed laty) na początkowej fazie Losu utraconego. Główny bohater jest niewinnym czternastolatkiem. Jest dzieciakiem, który liznął wiedzy w gimnazjum, doświadczył pierwszego pocałunku, był między kowadłem (ojcem) a młotem (matka). Nie rozumiał słów bliskich o Bogu, o modlitwie. Nawet jego płacz był wymuszony, wtedy gdy ojciec musiał jechać do obozu pracy.

Ale tu analogie chyba się kończą. Podobni do siebie Portnoy i Gvorgy Koves są tylko (i aż w swojej samotności), ale ich cierpienie jest inne. Infantylizm dojrzewania u jednego i drugiego ma podobno źródło, ale ich drogi, to elementy innej (zupełnie innej) układanki.


Dlaczego wróciłem do Losu utraconego? Chyba po lekturze „Strażników fatum”, Bożeny Keff (poczytajcie o tej książce na blogu). Zastanawiało mnie jak bardzo człowiek potrafił być podły w czasie Zagłady? Mocniej nurtowało mnie czy tym człowiekiem koniecznie musi być Polak. Nie! Nie szukałem usprawiedliwienia, rozgrzeszania czy wręcz uniewinnienia dla rodaków. Chciałem (jeszcze raz) zobaczyć kontekst. Przyjrzeć się jemu.

Scena gdy strażnik próbuje wyłudzić, od ludzi w bydlęcego wagonu, kosztowności jest przerażająca – nie tylko w swojej wymowie, ale ukazująca – niestety – uniwersalizm podłości. Mówi do Żydów, którzy jadą do Auschwitz, żeby oddali mu złoto, gotówkę i cokolwiek mają, bo im się nie przyda, a jemu – obywatelowi Węgier – a jakże. Gdy spragnieni więźniowie proszą o wodę, strażnik odmawia i wyzywa ich od „Żydków”.

Czyli nie tylko Polacy? Nie, nie tego dowodzę w przywołanej scenie. Napominam i przestrzegam przed niepamięcią. Że i wtedy i teraz są ludzie dla których empatia jest zaklętym rewirem, dla których czubek własnego nosa do koniec świata.

Pozostaje jeszcze zasadnicze pytanie: – Czy gdyby w wagonie – nie byłoby Żydów, tylko np. Francuzi, to strażnik przyniósłby wodę. Niestety, raczej tak.

Można być tak delikatnym jak Imre Kertesz, który przekonuje, że mogą się pozacierać odcienie. Ale te słowa mają szersze znaczenie, gdy przytoczy się cały fragment rozmyślań głównego bohatera:

Różnicę, przyznawałem, trzeba oczywiście widzieć w intencjach, w pewnym punkcie jednak, powtarzam, mogą się pozacierać odcienie, natomiast rezultat pozostaje taki sam, jakkolwiek by na to nie patrzeć.”


Spotkałem się kiedyś z opinią, że takie powieści jak Los utracony powinno się czytać dla higieny osobistej. Wtedy przemilczałem. Byłem głuchy, i w tłumie. Dzisiaj wiem, że powinienem krzyczeć.

Los utracony nie jest listkiem figowym, którym możemy zasłonić własne ułomności. Jest świadectwem, które zwłaszcza dzisiaj, powinno uprzytomnić np. ludziom władzy, że o humanizmie nie wystarczy mówić. O wolność wielu ludzi nadal trzeba walczyć, i nie trzeba używać przemocy. Wystarczy otworzyć granice.

Nie można doprowadzić do sytuacji, by człowiek – jak bohater powieści – mówił:

Przecież nawet tam, przy kominach, w przerwach między udrękami, też było coś na kształt szczęścia. Każdy pyta tylko o rzeczy trudne, o „koszmary”, choć mnie chyba to przeżycie pozostanie najbardziej w pamięci. Tak, przy najbliższej okazji, kiedy znów zapytają, muszę im opowiedzieć o szczęściu obozów koncentracyjnych.

Jeśli zapytają. I jeśli sam nie zapomnę.”


Jest taki ustęp dotyczący przemijania. Początkowo wydał mi się trywialny, wręcz zdawkowy. Ale potem do niego wróciłem. I dopadało mnie przygnębienie. Bo gdy Edward Stachura pisał, że należy „dać czas czasowi”, to wiedziałem, że fraza może i ma sens, ale jest już tak wytarta, wyblakła, że stała się błaha. Ale gdy Kertesz wspomina, że czas pomaga na wszystko, i że trzeba wypełnić czas, to przeszywa mnie dreszcz. Kanwą powieści jest życie w obozie koncentracyjnym, dlatego te słowa bolą, trzeszczą – a nie sprowadzają się do zamieniania ich słowa poetyckiej piosenki.

I tu jeszcze jedna uwaga. O tym „czasie” mówi młody wiekiem (nie doświadczeniem) człowiek do dwóch starców, którzy wojnę przeżyli w Budapeszcie, z dala od kominów krematoryjnych. Ten fragment jest tak piekący, że nie wiem czy ktoś kiedykolwiek z taką swadą, tak umiejętnie pokazał te dwa światy. Pokazał sens CZASU.

Gdy ta rozmowa wprowadza w coraz większe zdumienie dwóch starych Żydów, chłopiec (sic!) mówi im o losie utraconym i o krokach.

To najlepszy fragment książki – w samym niemal zakończeniu – zatem jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, przeczytajcie całość.

9/10

popularne