Niedopisana choroba
„Pani March”,
Virginia Feito. Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński.
Wydawnictwo Echa, Warszawa 2023.
Fakt
pierwszy: lektura wciąga i człek czeka na zakończenie. Fakt drugi:
zakończenie marne jak gruszki na wierzbie. Fakt trzeci: pisanie, że
jest to satyra społeczna, jest naciągane. Fakt czwarty: faceci,
jeśli nie są mordercami, to zwykłe z nich szuje. Fakt piąty: jest
to opowieść o chorej kobiecie; cierpiącej na wiele zaburzeń. Fakt
szósty, ale nie ostatni: ni to kryminał, ni powieść społeczna.
Po prostu debiut, który nie uwodzi, ale też zupełnie nie
zawodzi.
Imię
pani March poznajemy
w ostatnim zdaniu, bo wcześniej, nawet gdy mamy retrospektywę życia
kobiety, to wciąż występuje jako „pani M”.
Jeszcze
kilka faktów. Pani March poślubiła
swojego akademickiego nauczyciela, kiedyś para mieszkała w
kawalerce, teraz zajmuje przestronny apartament. George March stał
się uznanym pisarzem. Jego najnowsza powieść jest hitem. Małżonka
czuje, że jej małżeństwo przeżywa kryzys, bo po pierwsze:
małżonek opisał jej życie w książce (co jest kompletną
bzdurą), po drugiej: niewykluczone, że George skrywa straszną
tajemnicę; zamordował młodziutką Sylvię Gibbler.
Kim
jest Sylvia? Przepraszam! Tego dowiecie się z książki, ale
uprzedzam: nie jest ani pisarką, ani aktorką, też nie agentką
literacką, ani pokojówką.
Starałem
się być pozytywnie napisany do tego pisarstwa, ale może… to nie
jest dla mnie lub Virginia Feito napisała
bardzo średnią książkę, chyba że…?!
Chyba
że skupimy się tylko na obrazowym opisywaniu stadium choroby
głównej bohaterki. Bo mamy tu i schizofrenię, border-line, stany
dwubiegunowe oraz stany paranoidalne.
Jednakże
nie jestem psychiatrą, zatem znowu mogę się
mylić…
Virginia Feito w
podziękowaniach nie odnosi się do meritum swojej narracji. Koncert
życzeń i lista zakupów, tak można by podsumować jej wpis
kończący książkę, a czytelnikowi naprawdę należą się
wyjaśnienia, bo bez nich książka jeszcze bardziej, mocniej cierpi
na niedopowiedzenia.
„Pani March”
jest
promowana jako intryga, jako portret kobiety zagubionej i stłamszonej
przez sławnego męża. I czytelnik tym tropem podąża, ale przecież
ślady, która zostawia
pisarka, są zupełnie inne. Pani March z
despotyczną matką, w wyobrażoną koleżanką, z depresją, manią
i paranoją. Pani March zazdrosna,
wycofana, zahukana, samotna, ale przede wszystkim
szalona.
Pani March znajduje
wycinek prasowy, a tama informacja o zaginionej kobiecie. Potem
zaginioną odnajdują zamordowaną i zgwałconą. W głowie głównej
bohaterki roją się podejrzenia, a w łazience pojawiają się
karaluchy, których nikt nie widzi poza gospodynią. Martwego gołębia
w wannie też dostrzega wyłącznie pani March. Potem robaki,
dziwne odbicia w lustrach, kobiety zbieżne w urodzie do pani March i
te szepty i podszepty, że bohaterka nowej powieści George’a jest
dziwką, której nikt nie chce, bo jej brzydota jest przerażająca.
A gdy w cukierni padają słowa, że ta lubieżna, papierowa postać
ma cechy pani March, to paranoja nabiera…
„rumieńców”.
Pisarskie
niezdecydowanie, a raczej bałaganiarstwo powoduje, że czytelnik
zaczyna w pewnym momencie się gubić, dlatego że nie rozumie
literackiego przekazu. Fikcja fikcją, ale gdy czytam beletrystykę,
to liczę, że pisarka lub pisarz mają mi COŚ do opowiedzenia.
Tutaj dzieją się rzeczy przedziwne, bo z obyczajówki powstaje
chorobliwy thriller.
Determinacja
głównej bohaterki w poszukiwaniu śladów winy swojego męża jest
sztuczna, wymuszona, lecz wydumana. Jej wyjazd z domu nielogiczny,
ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że pani March jest
osobą poważnie chorą, to całość narracji jest usprawiedliwiona.
Jednakże uporczywość w podążaniu ku przepaści jest naginanym
sposobem, by powieść zakończyć, a przecież wątki poruszone
w książce rwą się i zwyczajnie drażnią.
Przykład?
Wspomnienia pani March z
Kadyksu, gdy była dziewczynką i prawdopodobnie została zgwałcona.
Pisze prawdopodobnie, bo pisarka gubi wątki, by rzeczywiście ze
swojej bohaterki zrobić osobę opętaną przez poplątany związek
wielu chorób psychicznych.
Tylko,
w co trudno uwierzyć; czy taki był rzeczywiście zamiar autorki
„Pani March”?
Są
sceny, które fabularnie przekonują i mają niezły potencjał,
tylko że potem (i to z uporem) Virginia Feito przedstawia
kadry, które mają tylko jedno spoiwo: zły stan psychiczny
pani March, a przecież zupełnie położona jest zazdrość
bohaterki do córki George’a z pierwszego małżeństwa. Niewiadoma
kryje się też w opisie zaproszonych gości na promocyjne przyjęcie,
które zorganizowano z okazji ukazania się książki. Każdy pojawia
się, jakby „bez znaczenia”, a przecież w głowie bohaterki ci
ludzie są źli, zdeformowani, chociaż mają swoje zasługi. Jeden
jest wydawcą, inna jest agentką, kolejny osobistym bankierem. Jest
jeszcze młoda ilustratorka, której pani March kradnie
papierośnice.
A
potem kompulsywne palenie, mycie się, perfumowanie, upodobnianie do
ofiary morderstwa. Momentami psychiczny groch z kapustą.
Największym
walorem tej narracji jest nieokreśloność czasu. Bo opowieść ta
mogła dziać się w czasach wiktoriańskich, latach
sześćdziesiątych, a także „tu i teraz”.
Problematyka
czasu staje się zagadką, którą można podążać, gdy wiemy, że
świat już ma telewizje, są taksówki, samoloty, a jednak stroje
bohaterów dają nam możliwości rozpisania tej opowieści w inne
miejsca, w inne przestrzenie.
Tylko
że CZAS nie jest tutaj zagadnieniem filozoficznym, raczej jest
plastyczną makietą. „Pojawia się potrzeba znalezienia nowych
form kontaktu jaźni z egzystencją i czasem”.
Pani March rozwarstwiona,
podzielona, zagubiona i dekoracja złożona z przedmiotów i
ludzi.
Młodość
kontra starość. Wspomnienia w wirówce. Teraźniejszość w teatrze
cieni.
Świat
symboli jest karykaturalny, a pisarka jest zbyt zdystansowana do
problemu pani March. Jej świat runął, nie w momencie promocji
nowej powieści męża, stało się to dużo wcześniej. Narratorka
zostawia ślady, z offu padają podpowiedzi, ale wciąż to za mało,
za cicho przy tym wrzasku, który dusi wnętrze pani March.
Nadal
próbuję zrozumieć zamysł, który towarzyszył autorce. Nadal
próbuję ją usprawiedliwiać. Ale ta
książka budzi demony, które wikłają się wokół wielu ludzi. Z
nich nie należy kpić, im należy pomóc. Czy Virginia Feito to
robi? Nie! Virginia Feito pisze,
pisze i co dalej? Pustka!
A
może błądzę, może to świetny thriller, a choroba głównej
bohaterki to tylko i aż asumpt do opowiedzenia nurtującej
opowieści? Chciałbym sobie nie przeczyć i stawiać mniej pytań,
ale cóż czuję wielki niedosyt po tej lekturze!
Już
miałem Wam opowiedzieć, że macie przed sobą niezłą opowieść.
Już miałem Was przekonywać do szybkiej lektury, a po przeczytaniu
jestem… skonfundowany.
W
znaczeniu przenośnym symbole oznaczają rzeczy, które z racji
jakiegokolwiek podobieństwa uzmysławiają coś duchowego. A tutaj?
Tutaj jest świat choroby, symbole są gorzkimi pigułkami,
wstrząsającą przeszłością.
„Pani March”
na
pewno jest filmowa. Na pewno można przerzucać się obrazami, by
zbudować i pokazać malowidło pełne pęknięć i zarysowań. Tylko
czy – wciąż pytam – taki na pewno był literacki
zamysł?
Powinowactwo
tekstu i dużego ekranu występuje tu od pierwszej strony. Bo
przecież nic nie musi tu być prawdą. Wszystko może się tylko i
aż dziać w głowie pani March.
Oświetlenie
lampy fotograficznej może pokazać popękane
dłonie głównej bohaterki.
Gość z aparatem może zrobić tysiąc ujęć twarzy, a
charakteryzator dobierać przeróżne stroje.
Goście
z przyjęcia, ludzie z ulicy, tajemniczy mężczyzna z
Kadyksu, despotyczna matka, wredna siostra, lekceważący mąż,
syn ze swoimi problemami, rysunkami.
Stop-klatka!
Pani March szuka
mordercy. Pani March naćpana
wychodzi od dentysty. Pani March kradnie
z koszyka książkę autorstwa męża. Pani March łapie
karaluchy. Pani March przebiera
się za Sylvię.
Stop-klatka!
6,5/10