Liszaje w punkcie ksero


 

Sztuka noszenia masek, Hubert Fryc. Wydawnictwo JanKa, Pruszków 2021. 212 stron


Jeśli Hubert Fryc uroił sobie, że „Sztuka noszenia masek” to książka wybitna, to niech przestanie pisać natychmiast. Do strony 175 jest to bardzo porządna proza, a potem zaczyna się zjazd. Slalom dla amatorów pijackiego mamrotania. Czytając znajdowałem odniesienia proste i złożone. Zwłaszcza to z „albinosem” tak bardzo pasowało do „Dygotu” Jakuba Małeckiego. Uznałem, że mimo wszystko Fryc kpi. Że już ma dosyć tego pisania o traumatycznym dzieciństwie, szalonych oczach ojca i wiecznej depresji matki, z dopełnieniem chorej babki i dziadka, który trzeźwieje na wieść o sukcesie wnuka.

Byłem przekonany – mimo przejmującego bólu narracji – że autor napisał pamflet. Że bawi go pisarskie cierpienie, rozdrapywanie rozdrapanego. Ale – niestety to powieść na serio. A szkoda.

Pomyślałem, że życie jest jak jazda pociągiem”. Gdy dotarłem do tego zdania na stronie 93, to uśmiech zagościł na moim licu. Mówię; ok! Nie ma sprawy. Bawimy się na całego. Parafraza Forresta Gumpa. Tamten miał „pudełko czekoladek”, ten ma pociąg. Jest groteska. I do tego „albinosy”, które towarzyszyły Jakubowi Małeckiemu przy pisaniu nie tylko „Dygotu”, ale i „Rdzy”. Dobra nasza! Fryc mruga do czytelnika i trochę „robi sobie jaja” z utytułowanego kolegi. Tak pomyślałem. A od strony 177 wiem, że za dużo myślę. Zbyt wiele oczekuję. Fryc poszedł drogą Arkadiusza Borowika i napisał bajkę z morałem. O tym, że wszystko jest zapisane w genach, oczach, w chwili poczęcia, w gwiazdach. Puentą swojej powieści przypomina kryminalne komedie Sławka Michorzewskiego, u którego to ma swój urok. U Fryca budzi politowanie.

Gdyby przyjąć, bardzo naciąganą, że „Sztuka noszenia masek” to wariacja na temat życia Jerzego Pilcha, to może dałby się to całe pisanie obronić. Ale tu nic się nie zgadza, żadna butelka nie pasuje do kolejnej. Ta rozlana, ta napoczęta, a ta już dawno pusta.

Co Hubert Fryc chciał nam powiedzieć swoja powieścią? Nie mam, niestety, bladego pojęcia. Bo gdyby książkę skończył na rozstaniu z Jagodą, to bym tej prozy bronił zaciekle. Zacietrzewiłbym się, napełniając usta powietrzem i hasłami. Ale nie mam argumentów. Balon pękł i pozostała pustka.

Jedno jest pewne; Hubert Fryc potrafi pisać, potrafi opowiadać, ale nie ma szóstego zmysłu. I już go nie będzie miał. Bo jak to jest, że trzydziestojednoletni facet pisze dyrdymały w stylu siedemnastolatka. Z dystansem? Właśnie bez, o którym przez większość książki chciałem autora podejrzewać.

Ta powieść jest jak klaser z kalkomaniami. Wszystko to już było grane, wszystko widziane, często oklaskiwane, ale równie często wygwizdywane.

Gładka mowa nie zastąpi myśli. Myśl oddycha. Słowa ją tylko uzupełniają. U Fryca słowa są budulcem wszystkiego, bez idei. Jest prąd, ale nie ma światła. Niestety.

Jestem zły na autora. Bardzo zły. Dałem się nabrać. Czytając zakreślałem frazy, które ładnie, mocno brzmiały. Miały nie tylko melodię,a le swój znacznik. Hashtag dobrego pisania. Zarwałem pół nocy, by dokończyć „Sztukę noszenia masek” i się wściekłem. Jak można spierdolić takie pisanie? Okazuje się, że jak najbardziej i to z przytupem.

Kilka lat temu, czytając kolejne opowieści Arka Borowika, czułem się podobnie. Zrobiony w konia. Tylko, że Borowik nie wymagał ode mnie skupienia i abym drapał się po duszy. Fryc tego oczekuje, i gdy zaczynam to robić, okazuje się że ta powaga jest źle ociosana.

Jeśli po rozstaniu z Jagodą nie następuje koniec opowiadania, to dlaczego nie ma fajerwerków, tylko są odgrzewane kotlety? Kurwa, no dlaczego?

Klnę, bo jestem zły. Klnę, bo jestem bezsilny. I śmiech mnie ogarnia, bo ostatnie trzydzieści stron o kant d… potłuc. W „Miliarderze” Sławka Michorzewskiego jest analogicznie, z tym, że tam wszystko dosłownie, w sposób zamierzony, wylatuje powietrze. W „Maskach” powietrza brakuje. Oddechu nie ma. Pacjent, nie przez alkoholizm, ale przez głupotę pisarza – poddał powieść.

Jest naprawdę sporo słów, zwrotów, które są właściwie użyte w tym pisaniu. Mają swoje brzmienie. „Liszaje” – taki tytuł powinna mieć ta książka. „Sztuka noszenia masek” od początku wydała mi się utartym, terapeutycznym sloganem, ale uznałem to za żart, za qui pro quo. Że didaskalia uwypuklą prawdę tej opowieści, a będzie ona nieoczywista, zaskakująca, niebanalna.

Cały czas utyskuję o tym, czego w tej książce nie ma. A co jest? Sztampowa historia odrzuconego, porzuconego, wyobcowanego. Takiego, który ma swój świat, bo tylko on daje mu poczucie bezpieczeństwa. Bohater, który dobiera organizmy i przedmioty, by móc czymś, kimś wypełnić swoją pustkę. Jest pies Brutus, jest bibliotekarka Gawron, jest graficzka Jagoda, jest amiga, jest pecet, są pamiętniki własne i cudze. Jest dużo. Nie ma niczego. Jest zimno. Wokół. Wewnątrz. W przeszłości, w teraźniejszości, w planowaniu przyszłości. Wszystko na nic. Nawet morderstwo ojca nie wychodzi. Kończy się opowiadaniem żywcem zaczerpniętym z Forresta Gumpa. Słuchacze odchodzą, gawędziarz tkwi w miejscu. Nawet wtedy, gdy odnosi sukces wydawniczy. Gdy jego żal za grzechy przynosi pieniądze i komfort udawania życia. Spowiedź na wiecu pełnym ludzi.

To wszystko jest zgrabnie podane, ale nadal nie mogę uwierzyć, że tak na serio. I ten kiczowaty finał na schodach… Hubercie, autorze – powiedz, że zakpiłeś z wydawcy, z czytelnika, z pisarstwa w ogóle. Proszę, wyznaj TO!

Sztuka noszenia masek” nie jest powieścią, jest jej protezą. Maską maski. Straganiarskim bibelotem. Jarmarcznym występem. Chyba, że…

Bo”w języku polskim jest spójnikiem. Ma funkcję dopowiedzenia, dokończenia, rozwinięcia. I to „bo” bardzo często pada w tej prozie. I jest nadużywane. Zamiast pisarskiego wyjaśnienia, uzasadnienia dla wydania tej książki, mamy silne: „po prostu”. To za mało, to kalekie malarstwo konsekwencji złego dzieciństwa. Kalka goni kalkę. Niczym w punkcie ksero.


5,5/10



popularne