Pamflet czyli bajki dla dorosłych



Dżender domowy i inne historie – Hubert Klimko-Dobrzaniecki, 156 stron (Noi sur Blanc, Warszawa 2017)

W wieku szesnastu lat dorwałem egzemplarz „Kina”. Musiałem go mieć, bo było tam zdjęcie Woody’ego Allena. Chwyciłem swojego jeszcze nowego zenitha i zrobiłem kopie portretu mojego ukochanego reżysera. Zresztą cenię go też jako aktora, a najmocniej jako scenarzystę. To wiekowe zdjęcie do dzisiaj stoi opodal mojego biurka, oprawione w stylową ramkę. Allen na mnie patrzy, a ja spozieram na niego. Znam osoby, które dałyby się pokroić, że to mój autoportret, i nie wiem, dlaczego tak bardzo się wtedy obruszam. Może dlatego, że samemu sobie wydaję się przystojniejszy, ale czy mądrzejszy? A przecież intelekt jest w cenie, a nie uroda. Prawda panie Hubercie Klimko-Dobrzaniecki?
Tak, „Dżender domowy” to allenowskie słodko-gorzkie gagi. Osiem opowiadań, a raczej opowiastek, z których każda mogłaby się śmiało stać filmową etiudą. Ale gdyby i pisarz, i reżyser przysiedli wspólnie, może przyrządziliby nam danie lekkostrawne, długie i na pewno z morałem.

Nie wiem, czy buntownik-samotnik wyłazi najmocniej z tego pisania, a może nie ma co szukać odpowiedzi dosadnej, bo te historię są pełne kpiny, przez co poważne czytanie zamienia się w blagę.

Zacznijmy od końca: krzywe zwierciadło autoportretu pisarza. Coś, co ma postać porte-parole. W opowiadaniu „Po sezonie” pisarz z danym sobie dystansem wyśmiewa samego siebie. Siebie i tak zwaną bohemę (specjalnie piszę na wyrost) literacką. Bawi się formą i frazami. Wyobrażam sobie, że popełniając ten kawałek, albo sączył whisky, albo patrząc w bezkres morza, śmiał się gorzko, jak błahe rzeczy zajmują nas wszystkich na co dzień.

Na marginesach książek notuję i kreślę. Zakreślam, podkreślam. Wszystko po to, by łatwiej później zebrać myśli, pisząc o danej książce. Wspominałem o tym już niejeden raz. Ale teraz czynię to celowo. Bo zdaje się, że autor, przygotowując swoje opowiastki, też bawił się w kreślarza. Spisywał urywki, by potem całość okrasić puentami i wytartymi sloganami. Bo Klimko-Dobrzaniecki z premedytacją używa przysłów i powiedzeń. W tym zestawie to celowy zabieg. Jak kpina, to kpina. „Bananowy czubek”, który kroczy po kartach tek książki, nie jest jednak jednoznacznie zabawny. Jest powykrzywiany, powykręcany i przerysowany.
Bo widział zatroskanie na twarzy małomiasteczkowych obywateli, widział, jak się zmniejszają, jak z kroku na krok stają jeszcze bardziej małomiasteczkowi, żałował i nie żałował ich wcale.

Jeśli zostać przy filmowych skojarzeniach, to pierwsze opowiadanie „Postypie” ma w sobie moc humoru Marka Koterskiego, a główny bohater jak żywo przypomina kultowego Adasia Miauczyńskiego. Z tym wyjątkiem, że Adaś był niedojdą, a tu mamy do czynienia raczej z pewnym swego samotnikiem nieradzącym sobie z kobietami. Czyli i tak symbioza występuje jak nic. Strach, samotność, kobiety, myśli samobójcze.

A potem zabawa jest jak u Milana Kundery. Nikt inny na świecie nie pisze z takim dystansem, z takim rozmachem minimalizmu. A żeby było zabawniej, dodajmy do tego amerykańskie seriale klasy B i już mamy odpowiedź, jak można czytać tekst „New romantic”.
Lećmy dalej – opowiadanie „Er”. Jest angielski humor żywcem wyrwany z sitcomów. A może się mylę? Może tak do świata podchodzą Hiszpanie? Ich seriale czy filmy długometrażowe pełne są niedopowiedzenia i rozmaitych życiowych komplikacji.
W tekście „Mur” natomiast pojawia się polskie kino moralnego niepokoju, ale żaden Zanussi czy Kieślowski, tylko Sylwester Chęciński. Uzupełnienie „Misia” lub innego z wiecznie śmiesznych obrniazów tego reżysera. Czy jest tylko śmiesznie? Nie, gorzkawo, ale tak jest w całej tej książce.
Bo w opowiastce „Alibi” mamy świat smutnego pisarza w dwulicowym sosie. Każdy każdego z każdym, o każdym. Liczy się słowo. A może słowo jednak nic nie znaczy?

Tekst „Pączuś Piłat od rana ma dobry hummus”, zresztą podobnie jak „Dżender domowy”, to na swój sposób „fotografie” obrazoburcze dla jednych, a dla drugich (w tym dla mnie) pokazujące, że wszyscy głupiejemy, że zapominamy o wartościach, a na piedestale stawiamy fałszywych bożków. Fraza, w której Anna Eliza, Liza prosi swojego seksualnego partnera, by ten mówił do niej w trakcie zbliżenia Niech przyjdzie duch twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi, robi wrażenie tylko na prawicowych oszołomach, którzy aż dziw, że nie spalili na stosie książki Klimki-Dobrzanieckiego.

Czy ten zestaw to bajki dla dorosłych? A może fraszki – igraszki z nas samych? Jedno wiem na pewno, że jest to już czwarta książka tego autora, którą przeczytałem, i jakże inne to jest pisanie, odległe, ale mające jeden wspólny mianownik. Otóż jest to pisanie, któremu hołduję, które chwalę i któremu sprzyjam.

Nota: 8/10

popularne