A gdzie był redaktor?




Kwaśne pomarańcze – Oskar Eden, 342 strony (Wydawnictwo Poligraf, Brzezia Łąka 2019)

W nocie biograficznej czytamy, że Oskar Eden zajmuje się quasi-terapią osób w trudnej sytuacji życiowej. Piękna idea, zacne zajęcie. Jednak skupiam się tutaj na quasi-pisarstwie. Bo to, co stworzył autor, jest czymś, co raczej powinno pozostać w jego biurku albo trafić do bardzo dobrego redaktora. Tak, temu tekstowi brakuje czytania beta i dogłębnej, skrupulatnej redakcji. Ta książka powinna mieć drugie wydanie, ale teraz skupmy się na tym, co mamy.

W blurbie stoi, że „tytułowe kwaśne pomarańcze symbolizują los człowieka, który przeżywa sporo momentów niekoniecznie dobrych i słodkich”. O tym jest niemal każda książka. Nawet ówczesne kryminały nie omijają outsiderów i ludzi pokiereszowanych przez życie. Ale nie czepiajmy się na siłę. Wyjaśnienie pada i nietrudno w tym zestawie opowiadań odnaleźć zalążki ludzkiego wyobcowania, zatraconych tożsamości, ułomnego dzieciństwa. Są też hazardziści, alkoholicy, natrętni nudziarze i osoby na wskroś samotne – głównie mężczyźni.
Główny zarzut, jaki stawiam temu zbiorowi, to język. Jest drewniany, nieociosany.Wióry i trociny” językowe są pełne frazesów i definicji przejętych rodem z podręcznika dla domorosłych psychologów. O dziwo taki styl miewa i swój urok, ale gdyby – powtarzam i powtarzać będę – całość na warsztat wziął doświadczony redaktor, to „Kwaśne pomarańcze” nie byłyby aż tak… kwaśne.

Gdy autor opisuje dzieciństwo swoich bohaterów, to jest ono napiętnowane skazą złego rodzicielstwa. Pojawią się irracjonalne katalogi kar i upomnień. I w tym świecie nie ma krain mlekiem i miodem płynących. Czyli nic niezwykłego, a jednak – co doceniam – autor stara się patrzeć na świat realnie. Opisuje prawdę. Wnętrza naszych i sąsiedzkich domów. Nie ucieka w senne interpretacje. Jest wierny idei, że świat ma sporo skaz, które ranią nas od samego niemowlęctwa do późnej starości. Błahe sprawy – jak zakup ulubionej marki spodni – też może przyprawiać o zawrót głowy? Może. I gdy z pisarza schodzi powietrze patosu i opisuje rzeczy zwykłe, to całość czyta się lepiej. Teksty „Czekolada na ostro” czy „Meursault” są przykładami literackiego sprytu, który tkwi w tym pisaniu. Szkoda tylko, że ujawnia się tak rzadko, a często też ułomnie.

Jak świat stary, zwłaszcza ten literacki, pisanie o zmaganiach się z dorosłością jest nie tyle powszechne, ile modne. Mój ukochany „Buszujący w zbożu” o tym jest i są o tym miliony książek. W „Kwaśnych pomarańczach” mężczyźni, którzy wciąż pozostają chłopcami, są rozsiani gęsto. Stąd też ich komplikacje życiowe, stąd porażki i powtarzające się upadki. Takie pisanie mnie nie drażni, bo jest mi bliskie. Ale nie godzę się na proste recepty, na skrótowość, którą dostrzegam w opowiastkach Oskara Edena.
A całe zło tkwi w sztucznym, wyzutym z membrany emocji języku. W tej powierzchowności są jednak ukryte także zalety tej prozy. Bo może tak właśnie czasami opowiadamy o swoim życiu; fragmentami, scenami, obrazami, kadrami. Monosylabami. Bywa, że jedno zdanie daje większy powód do wzruszeń czy złości niż przydługa narracja.

W tej pełnej sprzeczności interpretacji książki mnie samego zadziwia fakt, że nie odłożyłem lektury na przykład po stu stronach. Zarzucam autorowi, że pisze słabo, a z drugiej strony poruszają mnie te historie. Gdy ludzie „schodzą na psy” i gdy próbują się podnosić po małym lub wielkim upadku. To jedna strona tych opowieści, a drugą są fragmenty, które cierpliwie pokazują, jak ważne są „małe radości”, niezaplanowane spotkania, wszelakie pomysły zmieniające los. Całość jednak ma swój mianownik. Ma swój kręgosłup. Autor od początku wiedział, że chce (a może nawet musi) zrelacjonować ludzkie zmagania. To o nich pisze, to na nich się skupia.
Zapewne wiele z tych fabuł wydarzyło się naprawdę, inne są zmyśleniem, literacką fikcją. Jednak niezależnie od tego całość jest „prawdziwa”. Każdemu z nas mogło się przydarzyć oglądanie meczu piłkarskiego bez zgody rodziców, gdy chowaliśmy się pod stołem. Każdego też mogło dopaść spanie po klatkach schodowych i śmietnikach.
Jednakże chwaląc, znowu ganię. Bo nazbyt często brakuje tu zaskoczenia, nagłego zwrotu akcji. Literackiego sprytu. Za to mamy to ciągłe „ja” i mnogość zaimków. To drażni i irytuje. Zwłaszcza wtedy, gdy czytelnik czuje się zainteresowany, a nagle – bach, ciach, trach – coś się urywa, nic się nie kończy, nic nie zaczyna.

W opowiadaniu „Wierność przegranej” stałem się fanem Anity. Jednak jak szybko zyskałem sympatię do tego tekstu, tak szybko ją straciłem. Że zacytuję autora, „czarę goryczy przepełniła informacja, na którą natrafiłem” w opowiadaniu. Otóż był pomysł, nie ma wykonania. Zresztą ten zarzut nie jest pojedynczy, odosobniony. Dotyczy też innych fragmentów książki.

Nie tak dawno Anita Musioł, szefowa wydawnictwa Pauza, odpowiadając na moje pytania w „Siódemce 7. Holdena”, powiedziała, że nie doceniamy pracy redaktorek i redaktorów. Powtarzam w tym tekście jak mantrę, że „Kwaśne pomarańcze” źle się czyta przez brak mrówczej pracy nad tą książką. Ten zarzut zresztą jest u mnie częsty. Dotyczy bardzo wielu pozycji, które ukazują się na rynku. Niejednokrotnie autorzy mają w sobie potencjał zdobywcy, ale jeśli nie są właściwie pokierowani, to giną w papierowej masie. Nie przebiją się, bo ich teksty nie mają pierwiastka nowości, indywidualnego spojrzenia na opisywany problem.

Liczę, że Oskar Eden nie przestanie pisać. Ważne, by zaczął współpracować z innymi. Pisarz nigdy nie może być samotny, bo wtedy bardziej przypomina swoich bohaterów. Staje się papierowy jak oni.

Nota: 5/10

popularne