Czymże jest czas?



Cień zegara słonecznego – Jolanta Pietz, 242 strony (Fundacja Duży Format, Warszawa 2019)

Czymże jest ten tytułowy zegar słoneczny? Czy tym widniejącym na kościele klasztornym ze słowami Świętego Pawła: „Bracia, czas jest krótki”, czy może to zwykle koło nakreślone przez znachorkę na piasku, tuż obok stóp Idy, Izydory?
Ida – tak, główna bohaterka tej powieści budzi sympatię. I nie biega tu wyłącznie o umiejętności pisarki, które dały oddychać tej postaci. Oddychać pełną piersią przez większość kart książki. Ida jest realna, rzeczywista, prawdziwa. Z krwi i kości. Opis jej życia to fragment tak bardzo bliski losom innych kobiet, że nie dziwi początkowa dedykacja autorki: „Kobietom, które na tarczy historii przemknęły cieniem”.

Gdy Ida dorasta, młodnieje, dojrzewa, starzeje się, to wciąż towarzyszą jej inni bohaterowie tej tkliwej momentami opowieści. Czasami niektórzy wpadają do jej życia na chwilę, jakby przypadkiem, inni – jak Józia czy Sara – zostają na dłużej.
Jednak fałszem byłaby moja skrótowość, w której czytelnik doszukałby się wyłącznie historii kobiety żyjącej na przełomie wieków. Była świadkiem powstania styczniowego, ale i pierwszej i drugiej wojny światowej. Fabuła jest osadzona w Trzemesznie i okolicach. I to Trzemeszno jest równie ważne jak bohaterka. Jedno bez drugiego nie mogłoby zaistnieć w tej powieści. Ukochana mała ojczyzna dla samej pisarki jest również ważna, bo Jolanta Pietz urodziła się, pracuje i mieszka w Trzemesznie. Pewnie stąd wynika pieczołowitość opisów, drobiazgowość w przedstawianiu faktów dotyczących tego miejsca.
Czytając, nie tylko czułem, odczuwałem dylematy głównej bohaterki, ale też bez trudu wyobrażałem sobie spacery po ulicach miasteczka, a zwłaszcza pośród jezior z przedmieścia. Czułem zapach roślin, słyszałem gęganie gęsi i uwierzyłem, że w „Piekiełku” jest ukryty skarb. To zasługa pisarki – która przecież debiutuje tą książką – że pojawił się w moim czytaniu zachwyt dziecka słuchającego czytania matki, która wolno i z czułością opowiada mu o światach wyobrażonych i realnych. Oniryczne fragmenty o motylach dodają uroku tej lekturze. Wydobywają z czytelnika pokłady empatii wobec takiego pisania.
Gdy Idzie śni się wciąż ten sam sen, to boimy się wraz z nią, ale także wspólnie z nią zyskujemy nadzieje.

Był moment, że podawałem w wątpliwość literacki patos, który odnajdziecie w „Cieniu zegara słonecznego”. A dotyczy on patriotycznych odniesień. W walce o wolną Polskę, w walce o godność ludzi z Trzemeszna i okolic. Ale swoje uwagi odrzuciłem prędko. Bo Jolanta Pietz w tylko sobie znany sposób rozpisała całą historię tak, aby nie drażniła. A wręcz przeciwnie – zaciekawiała.

Skoro autorka swoją narrację osadziła w tak odległych czasach, to naturalnie, że nie zapomniała o wielokulturowości ówczesnych ziem polskich. Byli Żydzi, Bambrzy, Niemcy. Była fala emigracji. Głównie za ocean, do wyśnionej Ameryki. W tym ludzkim sosie wierzeń i uprzedzeń, tak jak dzisiaj, jest miejsce na radości, smutki i niestety okropieństwa.
Fragmenty dotyczące rodziny Rydlewskich i historia z Ptaśkiem to naprawdę kawał dobrej literatury. Gdy wydaje nam się, że autorce coś umknęło, że o czymś zapomniała, bardzo szybko okazuje się, że nie. Że jest pryncypialna i zdyscyplinowana w swoim opowiadaniu. Bo Jolanta Pietz pilnuje czasu. A przecież – bez dwóch zdań – jest to opowieść o czasie.
Czymże on jest? Zwłaszcza ten czas, który dostajemy od życia my, a także bohaterowie tej książki. Czy czas jest tylko szczeliną w trybach historii, ułamkiem nadziei i wyobrażeń? Jak go nie zmarnować, jak go właściwie wykorzystać, spożytkować?
Ani ja, ani autorka nie jesteśmy alchemikami. Możemy tylko szukać interpretacji czasu. Próbować go uchwycić i poddać mu się. Tak jak uczyniła to Ida, filar tej narracji.
Nie można pozostawić po sobie nieobecności. Trzeba uczestniczyć. Trzeba próbować. Trzeba żyć. Nawet wtedy, gdy nadzieja zdaje się wyświechtanym frazesem.
Bo jak pisze autorka, „z gruzowiska zburzonych pałaców młodości wybieramy kamienie do zbudowania domu”.

Moją małą ojczyzną są Kaszuby. To tam czuję się najlepiej, najpewniej. Znam miejsca pierwszego pocałunku, pierwszego tańca. A wspominam o tym dlatego, że gdy czytałem „Nieczułość” Martyny Bundy (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017), to doznawałem w sobie czułości moich rodzinnych stron. Bo to jest kaszubska opowieść. O kobietach. O trudzie ich życia i umierania. U Jolanty Pietz odnalazłem podobny oddech narracji. Niemal wspólny ton zrozumienia dla kobiecego zmagania się z każdym mijającym dniem.
Skoro chwaliłem „Nieczułość”, to dlaczego miałbym ganić „Cień zegara słonecznego”? Nie znajduję w sobie aż takich pokładów pychy, by się wyzłośliwiać, że niektóre fragmenty mogłyby być wyrazistsze, mocniejsze. Bo wcale tak nie musiało, nie musi być. Po co czynić coś mocniejszym, skoro to, co powstało, wystarczająco przemawia i gada do czytelnika?
A w tej książce „gadka” jest naprawdę interesująca, zwłaszcza gdy bohaterowie – czego autorka się nie boi (i słusznie) – mówią poznańską, wielkopolską gwarą. Wiele lat mieszkałem w Poznaniu i odszyfrowanie tych „swojskich zaklęć” nie było dla mnie problemem.

Na stronie 26 jest taka fraza: „wierność pamięci”. Myślę, że te dwa słowa stanowią dewizę tej powieści. Że to właśnie TO było fundamentem powstania tej książki. Powieści, która swoją uniwersalnością daleko wykracza poza Trzemeszno i okolice.

Nota: 8/10
Fot Autorki: Daria K. Kompf/ Fundacja Duży Format


popularne