To nie tak miało być



Czwarta ręka – John Irving, 336 stron, tłum. Maciej Świerkocki (Prószyński i S-ka, Warszawa 2002)

Jeszcze nie tak dawno chwaliłem pisarstwo Irvinga, bo „Metoda wodna” nie tyle przypadła mi do gustu, ile wręcz zawładnęła moją wyobraźnią. Opis zmagania się mężczyzny ze swoją dorosłością przypomniał mi między innymi „Buszującego w zbożu”, jedną z moich ulubionych książek. „Czwarta ręka” natomiast kojarzy się bardziej z romansidłami niż literaturą wysoką.

Na pewno podziw budzi fantazja Irvinga. Literacko ułożyć tak karkołomną historię to na pewno nie jest byle co. Bo posłuchajcie: lew z indyjskiego cyrku odgryza dłoń telewizyjnemu dziennikarzowi, a on dzięki temu staje się rozpoznawalny niemal na całym świecie. Jest też lekarz, który chce przeszczepić dłoń, i jest kobieta, która chętnie odda część ciała swojego męża, byle reporter był szczęśliwy…
Oczywiście można górnolotnie napisać, że jest to opowieść o szukaniu szczęścia, o potrzebie miłości. Bo o tym traktuje ta książka, ale do mnie to nie gada, mnie to nie przekonuje. Jest to zbyt błahe, zbyt rozlazłe.

Irving potrafi opowiadać, ma niezwykły dar zainteresowania czytelnika. Tylko że tym razem to, co powinno być rozpisane, jest urwane, a to, co mogło być zdawkowe, jest „ciągnięte za uszy”.
Wątki poboczne wychodzą na wierzch, by nagle ginąć. To, co mogłoby stać się lejtmotywem, jest tyko bladym tłem.
Opisywanie tej książki nie jest łatwym zadaniem. Bo wylewanie pomyj byłoby przesadą, a chwalenie tej fabuły stałoby się śmieszne.
Dlatego – wybaczcie – ale wzorem minimalistycznych blogerów zakończę te męczarnie z kiepską notą.

Nota: 5/10

popularne