Pułapka dorosłości



Metoda wodna – John Irving, 410 stron, tłum. Wacław Niepokólczycki (Prószyński i S-ka, Warszawa 1998)

Gdy leży się w szpitalu i brakuje „własnych” książek, to chwyta się za to, co dostępne, co niby znajome, a jednak odległe. Nigdy nie należałem do fanów Johna Irvinga. Mojej niechęci nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu wcześniej nie było mi po drodze z jego pisaniem, jego powieściami. Zaczynałem czytać i nagle wydarzało się coś, co powodowało, że nie kończyłem napoczętego dzieła.
Wszystko ma swój czas. Nie jestem niewolnikiem nowości. Nie tylko leżąc przykuty do łóżka, sięgam po lektury przeszłe. A wybierając „Metodę wodną”, trafiłem w dziesiątkę. Bo ujęła mnie ta historia. Zawsze będę bowiem hołdował pisaniu o facetach, którzy nie chcą, nie potrafią dorosnąć. Dla których życie stanowi zbyt wielkie wyzwanie.

Historia Freda Trumpera vel Blagiera to literacka mieszanka składająca się z utworów, które lubię i cenię. Jest oczywiście „Buszujący w zbożu” J.D. Salingera, jest „Uciekaj, Króliku” Johna Updike’a i jest „Proces” Franza Kafki.
(Zastanawiające, że Kafka dopada mnie coraz częściej. Ostatnio dostrzegłem go w „Pokurczu” Krystyny Śmigielskiej, a teraz w „Metodzie wodnej”).

John Irving ze swoim specyficznym poczuciem humoru opisuje perypetie Blagiera, który zbyt szybko się ożenił, za wcześnie został ojcem, zbyt prędko wszedł w dorosłość. Jego próby tłumaczenia starodruków z języka staro-dolno-nordyjskiego to przez większość opowieści zwykła blaga. Tak samo jak rola dźwiękowca przy produkcji niszowych filmów dokumentalnych. Blagier miota się i nie potrafi nazwać ani swoich potrzeb, ani celów, które powinien zrealizować. Nie jest jednak samotny, bo wokół ma ludzi, którym na nim zależy. On jednak traktuje ich jak niemych świadków w swoim bałaganiarskim stylu bycia.
Analogia do „Uciekaj, Króliku” jest wyraźna i dosłowna. Bohaterowie mają problemy finansowe, chwytają się zajęć, które im uwłaczają. Spotykają kobiety, które traktują z pobłażaniem, na pewno nie po partnersku. Stają się ojcami, chociaż sami wciąż są dziećmi. Uciekają od odpowiedzialności. Uciekają od życia.

Rozdziały „Metody wodnej”, w których główny bohater „pojawia się” w Wiedniu i rzeczywistość zaciera się między jawą a snem, to oczywiście nie Updike. To Kafka. Blagier szuka w Austrii przyjaciela, szuka samego siebie. Pisze na wysłużonej maszynie do pisania listy do bliskich. Nagrywa na kasety fragmenty wyobrażeń i majaków. Wreszcie zdaje mu się, że bez powodu zostaje aresztowany i jest bity przez policjantów, że wiedeńskie prostytutki wchodzą i wychodzą z jego łóżka. Co jest prawdą, a co oznaką choroby? Blagier w końcu wraca do siebie, do Stanów, bo wplątuje się w niejasną akcję służb wywiadowczych. I ten powrót po półrocznym europejskim szaleństwie staje się cezurą. Od teraz nic nie jest już takie samo. I gdy wydaje się, że Blagier tego nie udźwignie, nie sprosta takiemu życiu – następuje przewartościowanie. Blagier powoli, chociaż niechętnie staje się mężczyzną. Wydostaje się z pułapki niedojrzałości.

John Irving podobnie jak John Updike czy Franz Kafka są wielkimi portrecistami, a ich obrazy jednostek nadal są żywe i aktualne.
To ciągłe szamotanie i poszukiwanie młodych, źle poprowadzonych ludzi. Lawina sprzeczności, kataklizm konsekwencji i niekonsekwencji złych wyborów. 
Podczas czytania dopadła mnie refleksja – może zbyt naciągana – że „podobne” losy młodzieńca czytałem u Jerzego Pilcha. W jego „Mieście utrapienia” główny bohater Patryk też miota się i nie potrafi wyrazić swoich rzeczywistych pragnień. Woli błądzić wśród głosów tłumu. Nasłuchuje innych, samego siebie nie słyszy. U Pilcha jest też namiastka „Metody wodnej” w pejzażu ludzkich słabości i ułomności, które tylko pośrednio dotyczą głównego bohatera. I stąd to skojarzenie tak mocne. Bo to, co dzieje się wokół, ma równie duże znaczenie jak „szaleństwa” Blagiera czy Patryka.
Irving nie zanudza, umiejętnie oddaje pole narracji także tym z drugiego planu. Jest też sporo statystów, ale i oni mają wpływ na przebieg akcji. Umiejętność połączenia tego w całość zasługuje nie tyle na pochwałę, ile na szacunek.
Dlatego chwyciłem się już kolejnych książek Irvinga. Uwiódł mnie, oczarował literackim sprytem.

Blagier to także wyrośnięty Holden Caulfield z „Buszującego w zbożu”. Różnica polega na tym, że Holden nie zgadza się na dorosłość, a Blagier po metafizycznej podróży do Austrii po prostu rejteruje. Siada na czterech literach i na poważnie zajmuje się tłumaczeniem starożytnej ballady, normuje stosunki z ojcem, nie skacze z mostu na wieść, że jego była żona wybrała jako partnera jego najlepszego przyjaciela. Wreszcie wraca do kobiety, która naprawdę go kocha i chce się z nim zestarzeć. Ktoś pomyśli: „Ależ banał”, a ja głośno zaprotestuję: Irving jest przebiegłym i pomysłowym pisarzem. Z prostej historii potrafi utkać dzieło, które mocno działa na czytelnika.

Czytanie tylko tego, co wychodzi teraz, nagle, premierowo, jest zajęciem interesującym, ale i nużącym. Bo ważniejsze jest, by znaleźć czas na wybory nieoczywiste. Czasami trzeba – jak w moim wypadku – trafić do szpitala, by tak się stało. Ale – co podkreślam – wszystko jest po coś. Twórczości Irvinga odrzucać już nie będę, bo facet swoim pisaniem mocno działa na podświadomość. Niewielu jest autorów potrafiących proste historie rozpisać na wielogłosowy dramat, który wciąga i pobudza do refleksji nad własnymi życiowymi wyborami.

Nota: 9/10

popularne