Niewiarygodny łgarz


Turysta polski w ZSRR - Juliusz Strachota, 224 strony. (Korporacja Ha!art!)

No i jestem w dupie! Książka Juliusza Strachoty sieje popłoch. Nominacja do literackiej "Gdyni" i "Nike". Jeszcze Paszportu "Polityki" brakuje. A ja w ząb nie pojmuję skąd te Himalaje zachwytu. Chyba, że nominujący przeczytali pierwsze trzydzieści stron? Wtedy zgoda. Tylko, że - niestety - ta niby-powieść ma ponad dwieście kartek. O, Boże! Co się ze mną dzieje. Mam przed sobą "arcydzieło" i tego nie rozumiem. Chyba za mało czytam, a może za dużo? (Niepotrzebne skreślić). 

Próbowałem ratować ten - przeczytany w mękach tekst. Szperałem, wertowałem, analizowałem. Bez skutku. Tego nie da się obronić. Cóż - takie literackie wycieczki powinny trafiać do szuflady, ewentualnie na bloga. Ostro?! Nie. Tylko stanowczo i wyraźnie. Po mojemu.

A jednak zaczyna się to pysznie. Nic nie zapowiada szybkiego, zimnego prysznica.
Reminiscencje z dzieciństwa i wieku starczego dorastania. Gdzieś w tle rozwód rodziców, gdzieś obok ucieczki w świat urojony, ale wytłumaczalny, przez to zrozumiały nie tylko dla psychologów i psychiatrów. I pisarz w tym fragmencie jest wiarygodny. Blado wypada, gdy jego bohater zaczyna opowiadać literacką prawdę. Gdy opuszcza szpital...
Mężczyzna, zagubiony w swoich zmartwieniach i kłamstwach, ma problemów tyle co każdy, ale że to on jest narratorem, to właśnie one stają się najważniejsze dla świata, czyli czytelnika. Znaleziony lichy papierowy przewodnik okazuje się wewnętrznym absolutem. Wyznacza trasy pobytów, wybiegów i powrotów. Niby nasz junak nie ma zbyt wielu zaskórniaków i pławi się w pożyczkach bankowych i parabankowych, to jednak udaje mu się "być sobą". Być w wielkiej i szerokiej Rosji oraz innych krajach byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Jeśli pogubiliście się w mojej relacji, to pomyślcie; jak ja bardzo musiałem "cierpieć" czytając "Turystę polskiego w ZSRR". 

Bo problem polega na tym, że autor nie potrafi się zdecydować o czym chce pisać. O sobie i urokach pokiereszowanej duszy czy o świecie, który za oknem i drzwiami prowadzi przed oblicza niepoznanego tworzywa bożego?

Za zwyczaj się nie poddaję. Dlatego chwyciłem za zbiory opowiadań Williama Faulknera. Wertuje te książeczki dosyć często. Zdawało mi się, że "kiedyś coś widziałem", co pozwoli mi rozszyfrować intencje Strachoty. Miałem w pamięci tekst "Nie przepadnie!", ale w momencie odświeżania go sobie, trafił mnie piorun bezradności: to nie to! Przepadłem. To w ogóle nie to! Inni mężczyźni, inne kobiety. Krajobraz wyraźniejszy, nie taki płaski, taki plastikowo sztuczny.
Dobra! Co dalej?  Na pewno pomoże Andrzej Stasiuk. No kto, jak nie on? Pisanie o podróżowaniu, o stękach i jękach duszy nigdy nie było mu obce. Ale przeglądanie w głowie i na półkach nic nie dało. Znowu porażka. Ostatnim tchnieniem chciałem się chwycić kpiarskiego tekstu "Noc" Stasiuka właśnie. Co z tego, że to bardziej niemieckie, zachodnie? A jednak wiele z tego. 

Książki podróżnicze nie zajmują u mnie zbyt wiele miejsca, ale kalki nie odszukałem. Nawet kalekiej i lichej. Więc Strachota jest indywidualistą i stworzył bestseller? Śmiem wątpić. Bo jeśli już mi to jego pisanie COŚ przypomina, to są to skojarzenia - dla autora - przykre. Otóż podobnie nieprzekonywująco pisze Tomasz Jastrun. Tam zawsze jest pomysł, a potem niskie loty i z papieru samoloty. 
Jeszcze jedno: Jacek Telus i jego "Kurtka" ma podobna strukturę i "głębię" pisarską. A z tego co pamiętam "Kurtkę" stanowczo odrzuciłem w kąt. 

Zaiste; naprawdę nie wiem czy autor miał od startu (procesu tworzenia) pomysł na powieść? Na to opowiadanie. Bo jeśli tak, to - jak wspominałem - tylko na początkowe strofy. Bo potem, to wygląda jak notatnik blogera, jak umięśniona wersja pisarskich kolaży Kasi Nosowskiej. 
Nie ma nic w tym złego, by łączyć pisanie o podróżowaniu i jednocześnie o jękach jestestwa. To temat stary jak świat. Ale w tym wydaniu kompletnie nieudany.
Nota: 5/10

Obok okładki - zdjęcie przedstawiające Autora powieści; z portalu - gazeta.pl/ weekend 


popularne