Gęstość


Kontener - Marek Bieńczyk, 304 strony. (Wielka Litera, 2018) 

Po trzydziestu stronach tej - jak pisze sam autor - "książki nie-książki" miałem jej dosyć. Pytałem na głos i w skrytości - O co ci , u diabła, Bieńczyk chodzi? Prawie trzysta stron przede mną, a chciałem zdezerterować. Poddać, uznając, że rozważania pisarza, to przeintelektualizowany bełkot dla "znajomych Królika". Ale potem była podróż. Córka czytała, oglądała, podziwiała widoki. Pociąg sunął, a ja pisanie Bieńczyka zacząłem "chwytać w lot". Przelot, odlot oddechu. Potem spoglądałem w morze i fale słów uderzały w moją skroń. Poczułem sól wyrazów na języku. 

Dla własnych potrzeb sformułowałem definicje książek, które powinny być nagradzane. To takie, które  nie muszą zyskiwać poklasku, ale muszą drażnić duszę. To książki, które różnią się konstrukcją, sposobem narracji i sztuką przekazu myśli do tej pory uwięzionych, a które, gdy pisarz przelewa je na papier, czynią spustoszenie w naszym postrzeganiu na to co bliskie, na miłość, na złość, na życie i na śmierć.
"Kontener", to bez wątpienia książka, która powinna zostać dostrzeżona tu czy tam, tu i ówdzie. A to dlatego, że osobiście będę do niej wracał przez lata. Być może będzie mi towarzyszyła w ostatnich miesiącach bycia na Ziemi. 

Ten traktat - bo tak definiuje to pisanie - nie jest dla każdego. Zdaje się, że cezurą jest metryka odbiorcy, a co za tym idzie piętno przeżytych śmierci i zmartwychwstań.
Piszę z całą powagą, że niektórzy mogą po prostu bólu i entuzjazmu pisarza nie zrozumieć. Nie chcę nikogo ranić. Nie chcę też się pysznić. Przestrzegam, że bez odpowiedniego garbu, to pisanie może wydać się lawiną nudnych przemyśleń. A tak nie jest. Jeśli nawet nudzimy się czasami w trakcie czytania, to tylko po to, by myśli wyczytane z kart książki pobudzały nas do autorefleksji. Wystarczy zmrużyć oczy. Można tez zasnąć - przyśnić - jak radzi autor.

Niby jest to pamiętnik żałobny. Więcej tu wspomnień i napomnień w stosunku do matki, ale jest też ojciec. Synowska miłość dzieli się nieproporcjonalnie. Ale nie dlatego, że to "synuś mamusi", a uczucia ojca były "na wierzchu" od wielkiego dzwonu. Nie! Po prostu tata był prostszy w obsłudze, a mama skomplikowana jak budowa mrowiska. Niby sprawa jasna, ale trudna do ogarnięcia, jak cholera.
W tym traktacie - pamiętniku jest miejsce na poezje, prozę, malarstwo, film, muzykę, taniec i oniryczne pertraktacje. Ale przede wszystkim jest miejsce na oddychanie. Stan dający nam dzień przełamany nocami. Brak oddechu to pustka, tęsknota, żałobny labirynt. 
Labirynt. Gęstość dróg z zakrętami. Taki tytuł dałbym tej książce, chociaż wytłumaczenie kontenera w kontenerze, też do mnie przemawia. Również miesza mi głowie jak cherry. 

Gdy oddychałem dosłownie i głęboko, gdy nie trzeba było robić restartu moich płuc, to wtedy, gdy miałem niespełna dwadzieścia lat. I wówczas - gdy ten oddech był jak punk, w takt The Clash , zajmowałem się pisarsko stanem, który starałem się pojąć. Nie była to śmierć. Była to miłość. Rozpisałem na setkach kart uzasadnienia (przechowuje te teksty do dzisiaj - sic!), że to uczucie tkwi na przykład w filmach Chaplina, że jest w każdej ciężarnej Kobiecie, nie zapominamy o czułych westchnieniach kota, oraz gdy widzimy łydki wiolonczelistki bądź nadgarstki pianistki. Pisałem o chłodzie zamkniętym w kostkach lodu, ale i cukru. O skwarze na plecach murarza i spękanych piętach bezdomnego. Każdy pretekst, każdy stan i wszelakie sformułowanie stanowiło wytrych, by rozpisać miłość.
Marek Bieńczyk idzie tak samo. Podąża wprawdzie w takt flamenco, ale zmierza drogą, gdzie każdy kamyk, każdy przechodzień, drzewo, kwiat - to powód, by się opowiedzieć, by mówić-krzyczeć jak przeogromne jest człowieczeństwo ukryte w STRACIE. 
Strata ma tysiące postaci/wymiarów, i gdy następuje, gdy się rodzi, to kojarzy się nam ze wszystkim co było, ale także z tym co jest. Dla ludzi, których swędzi dusza, to pretekst, by usiąść i ten STAN rozpisać, rozłożyć na detale, na szczegóły szczegółów. Tak powstał traktat Marka Bieńczyka. 

Jak Was zachęcić do tej książki, którą można czytać na wyrywki? Można ją literować w kilkadziesiąt godzin, tydzień, miesiąc, rok. Można ją chłonąć latami - to skondensowana recenzja. A teraz odwołanie literackie, które ma sens, i dla copywritera może być  promocyjnym chwytem.
Otóż: - Gdyby zsumować "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy z "Bieguni" Olgi Tokarczuk, to powstałby "Kontener". 
Bieguny swoją tajemnicę skrywają w podążaniu, w podróżowaniu. Ale także w odkrywaniu kruchości ludzkiego materiału. Rozpisana na sekwencje powieść przybliża nas do kontaktów z zagubieniem, z pragnieniem, ze zwłoką "odejścia do przeszłości". Tymczasem Wicha delikatnie, a wręcz z dziecięcą szczerością opowiada o swoim pożegnaniu z matką. Tak jak nie może pozbyć się jej księgozbioru, tak uporczywie męczy się ze stratą osoby najbliższej, a jednak osobnej.
Marek Bieńczyk także uczy nas i siebie podróżowania. Ale gęstość tęsknot, która w nim tkwi, zmusza i jego, i nas do częstych przystanków, do zmiany środków lokomocji, do zmiany celu wcześniej skonkretyzowanego. Hades jest tak daleki, a jednak bliski: na jeden, ostatni oddech. 

Wiem jedno - nie będę oceniał tego traktatu w skali od jeden do dziesięć. Nie dlatego, że mam z tym kłopot lecz dlatego, że jakoś nie leży mi ocenianie bólu, który towarzyszył powstawaniu tego tekstu. Tekstu wybitnego.

Obok okładki - świetna fotografia pisarza z portalu www.polityka.pl 


popularne