Zapis zakochania w mieście


Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą - Katarzyna Tubylewicz, 336 stron. (Wielka Litera, 2019) 

Zaplanowałem w tym roku wyprawę do Skandynawii. W czerwcu płynę, wraz z Córką, do Kopenhagi i jadę do okolicznych miasteczek. Planów nie zmienię, bo już się z nimi zdradziłem przed Anią, ale gdybym wcześniej przeczytał opowieść Katarzyny Tubylewicz, to może wybrałbym właśnie Sztokholm. 

Zanim sięgnąłem po książkę, nie miałem bladego pojęcia z czym się zmierzę. U kilku osób, które lubię i cenię, zauważyłem, że albo już czytały, albo maja zamiar czytać "Sztokholm". Do prozy szwedzkiej jestem ostatnio trochę zrażony, jestem na nią infantylnie obrażony. Bo wciąż te same kalki, podobne postaci, te same kłopoty. Na szczęście honor całej skandynawskiej kultury bronią filmy, a zwłaszcza seriale, których w ostatnim czasie obejrzałem mnóstwo.
Ale do rzeczy.

Tubylewicz ani nikogo nie kopiuje, ani nie naśladuje. Jest sobą w mieście, w których - co wynika z kart książki - zakochała się na zabój. 
Trudno o jednoznaczne zdefiniowanie z czym mamy do czynienia. Czy z pamiętnikiem emigrantki, czy z przewodnikiem dla strudzonych rodaków, a może ze szczerym, osobistym bedekerem sztokholmskim? 
Chyba ostania fraza jest najtrafniejsza. Bo to jak autorka wraz z synem (który robił zdjęcia do "Sztokholmu") pokazują to miasto przywodzi mi na myśl tylko jedną wcześniej napisaną, a przeze mnie przeczytaną książkę. To "Bedeker Gdyński" Kazimierza Małkowskiego ( Wydawnictwo Oskar, Gdańsk 2001). Przywoływana lektura, była kiedyś kąskiem dla Czytelników w Trójmieście. Trudno było ją zdobyć. Ja dostałem ją tylko dlatego, że znałem Wydawcę. Małkowski detalicznie, ale z pokorą opisuje losy ukochanego miasta. Gdynia w jego słowach nabiera niesamowitych barw. Podobnie jest u Tubylewicz. Koloryt, który zachęca do odwiedzenia stolicy Szwecji.
Urzeka bowiem osobisty charakter tej opowieści. Nie ma wyłącznie suchych faktów, przewodnikowych porad, zakazów, i nakazów. Jest schludnie, jest porządnie, ale i romantycznie.
I myślę, że gdyby książka nie była napisana z takim "ja", z takim  oddaniem, to jej wydanie straciłby nie tylko urok, ale nawet sens.
Lubię dykteryjki o "synu za burtą", o tym "co młodemu człowiekowi spodobało się w Stanach Zjednoczonych, a w Sztokholmie już niekoniecznie", i te spory architektoniczne na temat powstających w Sztokholmie wieżowców, i te wspomnienia z tras narciarskich i kajakowych. Te opowieści plus fakty i mity o mieście, o miejscu, pozwalają Czytelnikowi uwierzyć w magię tego kawałka na Ziemi.

Gdy tak wędrujemy z autorką ulicami, dzielnicami, wyspami i półwyspami mamy wrażenie, że to tylko zmyślenie. Bo przecież nie może być tak pięknie. Muszą być jakieś rysy, wady, coś lichego.  I Tubylewicz też pisze o "brzydocie", ale cudzysłów jest tu konieczny, bo to raczej wtrącenia, napomnienia, wspomnienia. Nic wielkiego. Nic zdrożnego.
Mnie najbardziej uwiodła opowieść o tym, że dwóch bogatych tetryków postanowiło, za własne pieniądze, otworzyć w lesie muzeum. I to jakie muzeum. Ale jeszcze mocniej jestem zachęcony do odwiedzenia Sztokholmu po opowieści o braciach, którym nie wierzono, a oni wierzyli w siebie i otworzyli Muzeum Fotografii. https://www.fotografiska.com/
Coś niebywałego i pięknego, a do tego polski watek. Do tego opowieści z kuchni tego wyjątkowego miejsca.

Wiecie dlaczego warto przeczytać "Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą"? Bo autorka się nie narzuca, a z drugiej strony wszędobylsko i zręcznie zachęca do odwiedzin jej miasta. Jestem przekonany, że gdy się "tam" wybiorę, to zabiorę tę książkę w podróż, ze sobą. Dla siebie.
Nora: 8,5/10

Zdjęcie zutorki z portalu lubimyczytac.pl 




popularne