Będziesz dziś na tańcach?

 

Dziennik kuracjusza, Wojciech Bociański. Wydałem, Warszawa 2024.


5,5/10

Wpadłem na pomysł, by opisać swoje liczne wizyty w szpitalach. Ale brak talentu i odtwórczość wygrały. Założyłem folder, który jest pusty (poddałem się).

Wojciech Bociański postanowił podzielić się ze światem swoimi pobytami w sanatorium. Nie wiem po co, dlaczego, czemu, ale „Dziennik kuracjusza” się ukazał.

Najbardziej poruszające jest osobiste wyznanie w posłowiu. Autor pisze o ludzkiej empatii, bo przypadkowy przechodzień uratował mu życie. Pisarz dostał zwału serca na parkingu marketu. Upadał, a inny człowiek „go podniósł”. Tylko że cała narracja „Dziennika kuracjusza” jest krotochwilna. Ma bawić, a niestety często nuży.
Bo współczucie to jedno, a pojmowanie narracji to zupełnie inna para kaloszy.


Dziennik kuracjusza” to pamiętnik, sztambuch, diariusz pacjenta sanatorium. Są trzy grupy kuracjuszy; tych na NFZ, kolejni mają skierowania z ZUS, następni to pacjenci komercyjni (all inclusive).

Nasz bohater w sanatorium znalazł się dzięki opłacanym składkom, można powiedzieć, że wygrał los na loterii, bo przecież nie wszystkich chromych Fundusz wysyła na błotne kąpiele, masaże i rozmowy z psychologami.

Fajny temat na książkę, ale „Dziennik kuracjusza” nie jest... fajny. Jest miałki i napisany językiem nieprzyswajalnym dla literatury. Bliżej mu do szkolnych wypracowań, niestety.

Główny bohater pisze o sobie i swoich cierpieniach, jednak woli – wybiera rolę podglądacza, dlatego z pasją godną detektywa opisuje innych. Większość podglądanych ma pseudonimy. Kryminał jak nic...

Sam przeciwko wszystkim, przeciwko systemowi. Otóż w czwartek 27 września autor pisze tak: ”Po wtorkowych przemyśleniach zdecydowałem, że dam sobie szansę na jakąś nowa znajomość. Postanowiłem ostentacyjnie wędrować po tutejszym sanatorium w koszulce z wielkim napisem Atari. Podskórnie przeczuwałem, że ktoś sobie przypomni swój komputer sprzed trzydziestu lat i w ten sposób znajdziemy wspólny język.

Zadziałało, bo Pan Zaspany miał Commodore...

Niestety cała książka jest oparta o momenty. Kto ma skarpety białe, czy w bociany , kto zapomniał flizeliny na masaż, lub kto chciał zapalić papierosa w miejscu zakazanym. I te ksywki – pożal się boże. Wspomniany Pan Zaspany, ale jest też Pan Ząbek, Pan Dymek, etc,

Na stronie 57, kończy się pierwszy pobyt „naszego” kuracjusza. I co teraz? Po pierwszej nieudanej próbie podbicia w sanatorium nasz bohater stara się dostać pokój jednoosobowy. Ma – miał już dosyć uciążliwych „wieśniaków” w jednym pomieszczaniu. Ale dla pacjentów ZUS jedynek brak, czyli znowu mordęga...

Był czas, że bardzo dużo podróżowałem pociągami. Nie było tabletów, laptopów, a komórki miel nieliczni. W kioskach Ruchu były książki; zazwyczaj wydania kieszonkowe, drukowane na lichym papierze. Ciach-trach: bez większego namysłu wybierałem jakąś pozycję. Były to kryminały, romanse i literatura faktu. Na trasach Gdańsk – Łódź, Gdańsk – Warszawa i Gdańsk – Kraków, szybko i gibko czytałem zakupione arcydzieła. A wspominam o tym dlatego, że „Dziennik kuracjusza” jest „tego typu książką”. Fabułą na 300 lub 600 kilometrów. Do przeczytania i do zapomnienia.

Były, będą i są opisy pobytów na oddziałach psychiatrycznych, w kolorowych pismach znajdziemy relacje z ortopedii, chirurgi czy onkologii. Ale do tej pory nie trafiłem na dzienniczek z turnusów w sanatorium, a zatem jeden zero dla autora. W ogóle czuję się przegranym po tej lekturze, bo okazuje się, że nie mam poczucia (wyczucia) humoru, i tak gdzie pisarz nakazuje się śmiać, bo taki z niego sowizdrzał, ja odczuwam li tylko współczucie.

Skoro fabuła obdarza nas plejadą prawdziwych gwiazd, jak Major, Lwica, Krzykacz, Pucia czy Sum-Oblech, to dlaczego „Dziennik kuracjusza” jest napisany językiem notariusza, a nie literata. To jest mój największy zarzut: - Ta książka nie została zredagowana, dlatego w książce mnożą się urzędnicze bon moty. Poza tym ten dziennik nadaje się do szuflady, a nie do publikacji w takiej formie.

Udusiłbym gołymi rękami tego, kto przyznaje się do zredagowania tego tekstu. Nie wymagam Dzienników Pilcha. Tyrmanda, Gombrowicza, Plath czy (współcześnie) Marii Peszek, ale na miłość boską książki nie pisze się jak wyścigu kolarskiego, czy wypracowania: przyjechałem – byłem – obserwowałem – wyjechałem. Ten etap nawet kolarze potrafią zmienić, zwłaszcza wtedy gdy opadają z sił lub zepsuł się im rower.

Do cholery! Niech się coś dzieje, niech przestanie to być takie przewidywalne.

Ale! Ale, jest to napisane poprawnym językiem. Literatura przegrywa często z nowomową, ale może tak właśnie miało być? Książka na pewno bardzo osobista, o czym świadczy nie tylko posłowie.

Autor – jak głosi nota biograficzna – jest m.in. programistą gier. OK Boomer, może należałoby stworzyć grę „Zdobądź sanatorium”. Mój rocznik chętnie, chociaż wirtualnie znalazły się w basenie pełnej, leczniczej gnojówki.


popularne