Będziesz dziś na tańcach?
5,5/10
Wpadłem
na pomysł, by opisać swoje liczne wizyty w szpitalach. Ale brak
talentu i odtwórczość wygrały. Założyłem folder, który jest
pusty (poddałem się).
Wojciech Bociański postanowił
podzielić się ze światem swoimi pobytami w sanatorium. Nie wiem po
co, dlaczego, czemu, ale „Dziennik kuracjusza” się
ukazał.
Najbardziej
poruszające jest osobiste wyznanie w posłowiu. Autor pisze o
ludzkiej empatii, bo przypadkowy przechodzień uratował mu życie.
Pisarz dostał zwału serca na parkingu marketu. Upadał, a inny
człowiek „go podniósł”. Tylko że cała narracja „Dziennika
kuracjusza” jest krotochwilna. Ma bawić, a niestety często
nuży.
Bo współczucie to jedno, a pojmowanie narracji to
zupełnie inna para kaloszy.
„Dziennik
kuracjusza” to pamiętnik, sztambuch, diariusz pacjenta sanatorium.
Są trzy grupy kuracjuszy; tych na NFZ, kolejni mają skierowania z
ZUS, następni to pacjenci komercyjni (all inclusive).
Nasz
bohater w sanatorium znalazł się dzięki opłacanym składkom,
można powiedzieć, że wygrał los na loterii, bo przecież nie
wszystkich chromych Fundusz wysyła na błotne kąpiele, masaże i
rozmowy z psychologami.
Fajny
temat na książkę, ale „Dziennik kuracjusza” nie jest... fajny.
Jest miałki i napisany językiem nieprzyswajalnym dla literatury.
Bliżej mu do szkolnych wypracowań, niestety.
Główny
bohater pisze o sobie i swoich cierpieniach, jednak woli – wybiera
rolę podglądacza, dlatego z pasją godną detektywa opisuje innych.
Większość podglądanych ma pseudonimy. Kryminał jak nic...
Sam
przeciwko wszystkim, przeciwko systemowi. Otóż w czwartek 27
września autor pisze tak: ”Po
wtorkowych przemyśleniach zdecydowałem, że dam sobie szansę na
jakąś nowa znajomość. Postanowiłem ostentacyjnie wędrować po
tutejszym sanatorium w koszulce z wielkim napisem Atari. Podskórnie
przeczuwałem, że ktoś sobie przypomni swój komputer sprzed
trzydziestu lat i w ten sposób znajdziemy wspólny
język”.
Zadziałało,
bo Pan Zaspany miał Commodore...
Niestety
cała książka jest oparta o momenty. Kto ma skarpety białe, czy w
bociany , kto
zapomniał flizeliny na masaż, lub kto chciał zapalić papierosa w
miejscu zakazanym. I te ksywki – pożal się boże. Wspomniany Pan
Zaspany, ale jest też Pan Ząbek, Pan Dymek, etc,
Na
stronie 57, kończy się pierwszy pobyt „naszego” kuracjusza. I
co teraz? Po pierwszej nieudanej próbie podbicia w sanatorium nasz
bohater stara się dostać pokój jednoosobowy. Ma – miał już
dosyć uciążliwych „wieśniaków” w jednym
pomieszczaniu. Ale dla
pacjentów ZUS jedynek brak, czyli znowu mordęga...
Był
czas, że bardzo dużo podróżowałem pociągami. Nie było
tabletów, laptopów, a komórki miel nieliczni. W kioskach Ruchu
były książki; zazwyczaj wydania kieszonkowe, drukowane na lichym
papierze. Ciach-trach: bez większego namysłu wybierałem jakąś
pozycję. Były to kryminały, romanse i literatura faktu. Na trasach
Gdańsk – Łódź, Gdańsk – Warszawa i Gdańsk – Kraków,
szybko i gibko czytałem zakupione arcydzieła. A wspominam o tym
dlatego, że „Dziennik kuracjusza” jest „tego typu książką”.
Fabułą na 300 lub 600 kilometrów. Do przeczytania i do
zapomnienia.
Były,
będą i są opisy pobytów na oddziałach psychiatrycznych, w
kolorowych pismach znajdziemy relacje z ortopedii, chirurgi czy
onkologii. Ale do
tej pory nie trafiłem na dzienniczek z turnusów w sanatorium, a
zatem jeden zero dla autora. W ogóle czuję się przegranym po tej
lekturze, bo okazuje się, że nie mam poczucia (wyczucia) humoru, i
tak gdzie pisarz nakazuje się śmiać, bo taki z niego sowizdrzał,
ja odczuwam li tylko współczucie.
Skoro
fabuła obdarza nas plejadą prawdziwych gwiazd, jak Major, Lwica,
Krzykacz, Pucia czy Sum-Oblech,
to dlaczego „Dziennik kuracjusza” jest napisany językiem
notariusza, a nie literata. To jest mój największy zarzut: - Ta
książka nie została zredagowana, dlatego w książce mnożą się
urzędnicze bon moty. Poza tym ten dziennik nadaje się do szuflady,
a nie do publikacji w takiej formie.
Udusiłbym
gołymi rękami tego, kto przyznaje się do zredagowania tego tekstu.
Nie wymagam Dzienników Pilcha. Tyrmanda, Gombrowicza, Plath czy
(współcześnie) Marii Peszek, ale na miłość boską książki nie
pisze się jak wyścigu kolarskiego, czy wypracowania: przyjechałem
– byłem – obserwowałem – wyjechałem. Ten etap nawet kolarze
potrafią zmienić, zwłaszcza wtedy gdy opadają z sił lub zepsuł
się im rower.
Do
cholery! Niech się coś dzieje, niech przestanie to być takie
przewidywalne.
Ale! Ale,
jest to napisane poprawnym językiem. Literatura przegrywa często z
nowomową, ale może tak właśnie miało być? Książka na pewno
bardzo osobista, o czym świadczy nie tylko posłowie.
Autor
– jak głosi nota biograficzna – jest m.in. programistą gier. OK
Boomer, może należałoby stworzyć grę „Zdobądź sanatorium”.
Mój rocznik chętnie, chociaż wirtualnie znalazły się w basenie
pełnej, leczniczej gnojówki.